Salvator wyjął pugilares z kieszeni, otworzył go i ukazał Gibassierowi całe gniazdo biletów bankowych.
— A? westchnął Gibassier, jakby na ten widok sztylet przeszył mu serce.
Salvator zdawał się niespostrzegać tego; odłączył dwa papierki i zwracając się do Gibassiera:
— Nie ma targu bez zadatku, powiedział. Oto są koszta podróży; za powrotem, jak pan przywieziesz odpowiedź dostaniesz drugie dwa tysiące.
Gibassier wahał się wyciągnąć rękę, Salvator upuścił na stół papiery.
Były galernik wziął je, obejrzał z uwagą, macając grubość w palcach i przeglądając je pod światło.
— Doskonale, rzekł.
— Czy sądzisz mnie pan zdolnym dać ci fałszywe papiery?
— Nie, lecz pan mogłeś być sam oszukany, od jakiegoś czasu jest taki postęp w przemyśle.
— Komu to pan mówisz!
— Zatem ujrzę pana znowu?
— Dziś wieczór; o której godzinie będziesz pan w domu?
— Nie wyjdę wcale.
— A tak, ból w członkach...
— Właśnie.
— Więc o dziewiątej, jeśli pan chcesz.
— Niech będzie o dziewiątej.
I Salvator zabierał się do wyjścia. Trzymał już rękę na klamce, gdy nagle zawołał:
— Dobrze! byłbym musiał powracać z drugiego końca Paryża.
— Jakto?
— Zapomniałem maleńkiej rzeczy.
— Czego?
— Żądać od pana pokwitowania, pojmujesz pan, iż te pieniądze nie są moje: biedny posłaniec nie ma dziesiątek franków w pugilaresie i nie płaci swoich posłańców po cztery tysiące.
— To mnie też dziwiło.
— Czyli raczej nierozumiem, jakim sposobem nie natchnęło to pana nieufnością.
— Zaczynałem ją mieć, rzekł Gibassier.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1639
Ta strona została przepisana.