Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1642

Ta strona została przepisana.

której poświęcę, jeśli trzeba, nietylko owe pięć kroć sto tysięcy franków, które ci kazałem odebrać tej nocy, lecz podwójną taką, potrójną lub poczwórną sumę. To też biada tym, którzy się znajdą pomiędzy mną a moim celem, gdyż zdruzgoczę ich jak szkło. Słuchaj mnie więc dobrze.
— Słucham pana.
— Kiedy kończy się termin dany księdzu Dominikowi dla udania się do Rzymu?
— Dzisiejszego dnia już wyszedł.
— Kiedy pan Sarranti ma być stracony?
— Jutro o czwartej popołudniu.
Salvator zbladł i zadrżał mimowolnie na zapewnienie dane przez łotra, z którym miał do czynienia, lecz zebrał przytomność, jak człowiek, któremu zostaje nadziemska nadzieja, i zmieniając nagle przedmiot rozmowy.
— Znasz uczciwego pana Gerard z Vanvres? zapytał.
— Jest on moim kolegą i przyjacielem, odpowiedział Gibassier.
— Wiem o tem, lecz czy zapraszał cię już, abyś go odwiedził na wsi?
— Nigdy!
— Niewdzięcznik! Jakto, w piękne dni letnie nigdy nie przyszła mu myśl do głowy, aby zaprosić przyjaciela na wiejskie śniadanie, w zamku swym, w Vanvres?
— Nie.
— Dosyć, że gdyby się zdarzyła sposobność ukarania go trochę za niewdzięczność, nie byłbyś od tego?
— Rzeczywiście, jestem zbyt drażliwym.
— A więc zdaje mi się, iż się dziś sposobność nadarza.
— Naprawdę?
— Pan Gerard został wybrany na mera w Vanvres.
— Są ludzie szczęśliwi, szepnął Gibassier, wzdychając.
— Dobryś! rzekł Salvator, przy cierpliwości takie samo szczęście może i ciebie spotkać; tyś tylko usiłował zabić, pan Gerard zaś zabił; byłeś u robót ciężkich; on jest na nie przeznaczony, jeśli jeszcze nie dalej. Potem, jeżeli jako ofiara przyjaźni, chcesz dać współczesnym jeden z tych wielkich przykładów braterstwa, jakie przekazuje nam starożytność, i jak Nizus, umierać ze swoim Eurjalem...
— Nie.
— Ja sądzę, że to roztropniej. A więc trzeba wypełnić co do joty to, co ci powiem.