Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1663

Ta strona została przepisana.

Zachwycenie było ogólne, radość błyszczała w oczach, pochwały sypały się z ust, żadna chmurka nie zaćmiła uroczystości; był to jednem słowem zapał i zdawało się, że każdy z obecnych gotów jest oddać życie za jedną kroplę krwi tego wielkiego obywatela, noszącego nazwisko Gerard.
W chwili właśnie tej upajającej szczęśliwości, służący przyszedł oznajmić panu Gerard, że jakiś nieznajomy pragnie z nim mówić natychmiast.
— Czy nie powiedział swego nazwiska? zapytał pan Gerard.
— Nie, panie.
— Powiedz mu zatem, dodał majestatycznie szanowny właściciel zamku, że przyjmuję tylko ludzi, którzy mogą powiedzieć swoje nazwisko i wyjawić interes w jakim przychodzą.
Służący poszedł z odpowiedzią.
— Brawo! brawo! brawo! krzyknęli biesiadnicy.
— Jak to dobrze powiedziane! odezwał się notarjusz.
— Co to będzie za wymowa, gdy zasiądzie w izbie, dodał doktor.
— Co za godność, gdy zostanie ministrem! dorzucił garbusek.
— O! panowie, panowie! odezwał się skromnie uczciwy pan Gerard.
Służący powrócił. — A zatem, ten nieznajomy, zapytał pan Gerard, czego chce i od kogo przybywa?
— Przybywa od pana Jackala i chce panu powiedzieć, że egzekucja pana Sarranti odbędzie się jutro.
Pan Gerard pobladł śmiertelnie, zmienił się do niepoznania w mgnieniu oka; zerwał się i poszedł spiesznie za służącym, powtarzając głosem wzburzonym:
— Idę, idę!
Jakkolwiek goście pana Gerarda dobrze już byli podchmieleni, jednak nie uszło ich uwagi wrażenie, jakie na nim uczyniła ta wiadomość. I podobnie jak zaćmienie słońca sprowadza noc, tak zniknięcie pana Gerarda wywołała chwilowe milczenie.
Ponieważ jednak niektórzy z gości znali cokolwiek sprawę pana Sarranti, która zrobiła wiele hałasu, ucze-