bowali powstać, aby dodać więcej uroczystości toastowi, ale było to już nad siły niektórych.
W chwili, gdy ci co siedzieli chcieli powstać, a ci, którzy stali próbowali usiąść, ukazał się nagle nowy gość nieoczekiwany, wywołał wielkie wrażenie i zmienił przedmiot rozmowy.
Tym gościem, który wkroczył do ogrodu niewiadomo jakim sposobem, był nasz stary przyjaciel Roland, lub jeżeli wolicie z powodu okoliczności, Brezyl.
W istocie, chociaż wszedł on drzwiami, jako pies dobrze wychowany, jednym skokiem przesadził schody i był już na trawniku. Pierwszy z biesiadników, który go spostrzegł, krzyknął przeraźliwie.
I przyznać musimy, że wywieszony język, ogniem błyszczące oczy i najeżona sierć zwierzęcia, dostatecznie ten krzyk usprawiedliwiały.
— Co się stało? zapytał doktor, który siedząc tyłem do pałacu, niósł właśnie szklankę do ust, niewiedząc co się za nim dzieje.
— Pies wściekły, zawołał notarjusz.
— Pies wściekły? powtórzyli z przestrachem goście.
— Tam, tam, patrzcie!
I oczy wszystkich skierowały się w stronę wskazaną przez notarjusza, gdzie w istocie spostrzegli psa, który zdyszany i rozżarty zwrócił się ku drzwiom, zdając się oczekiwać na kogoś. Ale widać za długo mu było czekać, gdyż zwiesiwszy nos do ziemi, zaczął jak pudel Fausta obiegać stół i biesiadników do koła, kreśląc z początku szersze, później zaś coraz mniejsze koło.
Licząc na to, że nadejdzie chwila, w której pies ich dosięgnie, biesiadnicy nie ukrywając przerażenia, porwali się z miejsc jednocześnie i każdy ze swej strony szukał sposobu ucieczki. Jeden spoglądał na drzewo drugi na małe poddasze, w którym ogrodnik chował narzędzia ogrodnicze; ten myślał przez mur przeskoczyć, ów ukryć się w pałacu, gdy nagle dało się słyszeć przeciągłe gwizdnięcie i silny głos zakomenderował:
— Roland tu!
A pies posłuszny wrócił natychmiast do swego pana. Tym panem, nie potrzebujemy zapewne mówić, był Salvator.
Wejrzenia wszystkich zwróciły się ku niemu. W isto-
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1665
Ta strona została przepisana.