Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1667

Ta strona została przepisana.

— Powiedziałeś pan, miałem nadzieję? zapytał Salvator doktora.
— Tak jest i nie cofam. Jest nas tu jedenastu, miałem więc dziesięć szans przeciwko jednej, że zwierzę rzuci się na którego z moich towarzyszy a nie na mnie, a ponieważ specjalnie poświęcałem się nauce o wściekliźnie, byłbym miał sposobność zastosowania na świeżej ranie antidotum, jakie sam wynalazłem i nieustannie noszę je przy sobie, w nadziei, że nadarzy się kiedy sposobność spróbowania mego lekarstwa.
— Widzę z tego, powiedział Salvator, że jesteś pan prawdziwym filantropem; na nieszczęście mój pies nie jest obecnie przynajmniej, subjektum, jak mówią w języku lekarskim, a dowodem jego posłuszeństwo, jak się pan przekonasz. I wskazując mu miejsce pod stołem, zawołał: Leżeć Brezyl! leżeć! Poczem zwracając się do biesiadników: Niech panów to nie zadziwia, dodał, że każę się psu memu położyć pod stołem przy którym zasiądę z wami; jechałem tu na obiad (lepiej późno, niż wcale), gdy na drodze spotkałem pana Gerarda. Chciałem z nim powracać, ale nalegał tak silnie, abym złączył się z wami, że pociągnięty wreszcie własnem swojem życzeniem, nie mogłem się oprzeć, tembardziej, że w czasie swej nieobecności, włożył na mnie obowiązek wice-gospodarza.
— Brawo! brawo! krzyknęło całe towarzystwo, na którem znalezienie się Salvatora wywarło jak najlepsze wrażenie.
— Zasiądź pan na miejscu naszego gospodarza, powiedział notarjusz, i pozwól napełnić swój kieliszek i wypić jego zdrowie.
Salvator podał kieliszek.
— To zupełnie słuszne, odrzekł, niechaj Pan Bóg wynagrodzi go, jak na to zasługuje.
I podnosząc w górę kieliszek umaczał w nim końce ust zaledwie.
W tejże chwili Brezyl zawył żałośnie.
— O! o! cóż to jest pańskiemu psu? zapytał notarjusz.
— Nic! jestto jego sposób potwierdzania wzniesionego toastu, powiedział Salvator.
— Ho! ho! odezwał się doktor, to zwierzę, jak widzę, dobrą otrzymało edukację, tylko jego wiwat nie jest wcale wesoły.