Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1673

Ta strona została przepisana.

nawet wściekłym, może być interesującym przedmiotem badania.
— Robi dziurę, jak panowie widzicie, odpowiedział Salvator.
— I to dziurę olbrzymią, zauważył notarjusz.
— Dziurę głęboką na metr, a mającą obwodu dwa metry i pół, wtrącił geometra.
— Czego szuka? zapytał urzędnik.
— Przekonywającego dowodu, odparł Salvator.
— Jakiego? odezwał się notarjusz.
— Szkieletu dziecka, powiedział Salvator.
Ten wyraz szkielet, wymówiony na końcu straszliwego opowiadania, w chwili, gdy zmrok zaczynał padać, przeraził wszystkich obecnych; każdy mimowolnie cefnął się od wygrzebanego dołu; doktor tylko się zbliżył.
— Ten stół nam przeszkadza, powiedział.
— Pomóż mi pan, odrzekł Salvator.
I podniósłszy stół, przenieśli go o kilka kroków, zostawiając psa na widoku.
Brezyl nie zdawał się nawet spostrzegać zmiany, tak dalece zajęty był tą straszną robotą.
— Dalej panowie, powiedział Salvator, więcej trochę odwagi, cóż u djabła! jesteśmy przecież mężczyźni.
— W istocie, odparł notariusz, i przyznaję, że ciekawy jestem rozwiązania.
— Zbliżamy się doń, odezwał się Salvator.
— No zobaczymy, zobaczymy, mówili inni, zbliżając się do dołu.
Otoczono psa w około.
Brezyl kopał dalej z taką energją i jednostajnością, że możnaby go wziąć raczej za maszynę, niż za zwierzę.
— Odwagi, dobry Brezylu! powiedział Salvator, twoje siły wyczerpały się już zapewne, ale jesteśmy przy końcu pracy, odwagi!
Pies odwrócił głowę i zdawał się wejrzeniem dziękować swemu panu.
Odkopywanie trwało jeszcze kilka minut, w czasie których biesiadnicy, wstrzymując oddech, milczeli, pożerając iskrzącem od ciekawości okiem niezwykłą scenę odgrywającą się pomiędzy psem a panem jego, którego zaczęli podejrzywać, że nie był tak serdecznym przyjacielem pana Gerarda, jak to im na wstępie powiedział.