W przedsionku czekał na niego człowiek dobrego wzrostu, odziany długim płaszczeni, w kapeluszu nasuniętym na oczy.
Człowiek ten był tyle ostrożnym, że się me pokazał.
Pan Gerard szedł prosto do niego. Zrobiwszy dwa kroki, wiedział już z kim ma do czynienia.
— A! a! to ty Gibassier, pomruknął.
— Ja, w własnej swojej osobie, szanowny panie Gerard, odpowiedział galernik.
— I przybywasz od?...
— Tak, dokończył Gibassier.
— Od?... powtórzył pan Gerard, niechcąe ryzykować się na niepewne.
— Od naszego zwierzchnika, przecież! powiedział Gibassier, starając się ominąć drażliwe drobnostki.
Wymówiony przez tego służalca wyraz zwierzchnik, mający oznaczać wspólnego pana, wywołał uśmiech na usta przyszłego deputowanego.
Przez chwilę milczał, przygryzając usta, nakonicc odezwał się:
— Przysyła zatem po mnie?
— Tak, przysyła mnie po pana, odparł Gibassier.
— I wiesz czego żąda?
— Nie mam o tem pojęcia.
— Czyż byłoby to z powodu?...
Zawahał się.
— O! możesz pan mówić z zaufaniem, powiedział Gibassier wiesz przecie, że wyjąwszy uczciwość, jestem drugim tobą.
— Czy byłoby to z powodu pana Sarranti.
— Istotnie, mogłoby to być, i ja tak myślę, zauważył Gibassier.
Pan Gerard nietylko zniżył głos, ale głos ten przybrał lekki odcień wzruszenia.
— Czy spełnienie wyroku odłożono na inny dzień. zapytał.
— Nie sądzę, wiem z pewnego źródła, że wydano rozkaz katowi, aby był gotów na trzecią godzinę, i że skazany poprowadzony został do Conciergerie.
Pan Gerard westchnął, a westchnienie to widocznie wydobyło się z piersi ciężko przytłoczonej.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1677
Ta strona została przepisana.