Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1678

Ta strona została przepisana.

— I nie możnaby do jutra rana odłożyć tego, co mamy zrobić dziś wieczór? zapytał jeszcze.
— O! to niepodobne! zaprzeczył Gibassier.
— Jest to więc ważna sprawa?
— Bardzo nawet.
Pan Gerard spojrzał przenikliwie w oczy Gibassiera.
— I utrzymujesz, że nie wiesz o co chodzi?
— Przysięgam panu na Świętego Gibassiera.
— A zatem wezmę tylko kapelusz.
— Weź pan, panie Gerard, wieczory są chłodne i mógłbyś się zakatarzyć.
Pan Gerard zdjął z haka kapelusz.
— Jestem gotów, powiedział.
— A więc jedźmy, dodał Gibassier.
Przy bramie czekał fiakr.
Na widok fiakra, który jak wszystkie wogóle fiakry podobny był do karawanu, dreszcz mimowolny przeszedł pana Gerarda.
— Siadaj, powiedział do Gibassiera, ja później.
— O! niepozwolę na to, przysięgam panu, odrzekł Gibassier.
Galernik otworzył drzwiczki, wsadził z grzecznością pana Gerarda do powozu, poczem usiadł obok, zamieniwszy jeszcze parę słów z woźnicą.
Fiakr puścił się drobnym truchtem do Paryża, gdyż Gibassier wyrozumował sobie, że może zmienić marszrutę, wskazaną przez Salwatora, sądząc, że wszystko jedno, gdzie zawiezie pan a Gerarda, byle go z domu wyprowadził.
— Dobrze! pomyślał sobie Gerard uspokojony nieco powolną jazdą, jeżeli jest to sprawa ważna, nie jest przynajmniej bardzo pilna.
Po tej rozsądnej uwadze, najgłębsze milczenie zapanowało w powozie przez ciąg pierwszej wiorsty. Gibassier przerwał pierwszy.
— O czem myślisz tak uparcie, kochany panie Gerard? zapytał.
— Przyznaję, panie Gibassier, odpowiedział filantrop, że myślę o nieznanym mi celu tej niespodzianej wizyty.
— I to cię kłopocze?
— To mnie zajmuje, przynajmniej.
— Wiesz pan! gdybym był na twojem miejscu, wcale by mnie to nie zajmowało, przysięgam.