Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1684

Ta strona została przepisana.

— Nie, powiedział Gerard, zatrzymuję cię do Vanvres, przyjacielu, i jak można najprędzej.
— O! pojedziemy jak będzie można obywatelu, odpowiedział woźnica, biedne zwierzęta mają tylko po cztery nogi i nie mogą więcej zrobić, jak to co można zrobić czterema nogami.
I siadając na swoje miejsce, zawrócił napowrót drogą do Vanvres, mrucząc pod nosem.

III.
Co pan Gerard znalazł, czyli raczej czego nie znalazł, przyjechawszy do Vanvres.

Zostawszy sam i skazany na powolne stąpanie dwóch szkap zmordowanych, pan Gerard zapuścił się w morze przypuszczeń.
Pierwszą jego myślą było pospieszyć do pana Jackala i żądać satysfakcji za żarcik, jakiego pozwolił sobie jego agent.
Lecz pan Jackal miał zwyczaj, mówiąc z szanownym panem Gerardem, używać tonu filuternego, który był dla niego tak kłopotliwym, że chwile spędzane u naczelnika policji bezpieczeństwa, były w ogólności najprzykrzejsze w życiu filantropa.
A potem jakżeby wyglądał? Jak student dąsający się, który przychodzi skarżyć na swego kolegę.
Bo jakkolwiek pan Gerard odpychał tytuł kolegi zastosowany do Gibassiera, był jednakże niemniej zmuszony przyznać sobie samemu, że im dalej odpychał ten tytuł, tem silniej opadał na niego.
Postanowił zatem powrócić do Vanvres.
Widział pana Jackala w przeddzień i chwila zobaczenia go znowu nadejdzie wkrótce, gdyż jak mu to Gibassier przypomniał, zmuszony był stawiać się u niego dwa razy w tydzień.
Obok tego jakiś nieokreślony niepokój mówił mu, że to w Vanvres groziło mu niebezpieczeństwo.
Jak bądź uwodzące były powody podane przez Gibassiera, Gerard nie przypuszczał żeby tenże uważał się o tyle jego przyjacielem, aby się obraził tak dalece zapo-