Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1685

Ta strona została przepisana.

mnieniem zupełnie naturalnem. Coś nieodgadnionego było zatem w tej tajemnicy.
Otóż w położeniu, w jakiem się znajdował pan Gerard, w przeddzień wyroku śmierci człowieka, który szedł na rusztowanie, aby przypłacić głową jego zbrodnię, wszystko co jest niejasnem, wydaje się niebezpiecznem.
To też pragnął on i obawiał się zarazem powrotu do Vanvres.
Ale konie, które odbyły drogę z Vanvres do rogatki Piekielnej w godzinę i kwadrans, pod pozorem zmęczenia, wracały tąż samą drogą półtory godziny.
Napróżno burza groziła coraz bardziej, napróżno pomimo turkotu kół, huk grzmotów dochodził uszu pana Gerarda, napróżno przy świetle błyskawic, krajobraz pogrążony w ciemnościach rozjaśniał się nagle płomieniem koloru sinego, woźnica ani razu więcej nie uderzył swych rumaków, a one nie przyspieszyły ani jednego kroku.
W chwili gdy wybiła dziesiąta, pan Gerard wysiadł przed swym domem i obliczył się z woźnicą. Przeczekał cierpliwie aż tenże przeliczył skrupulatnie pieniądze i konie ruszyły w kierunku Paryża. Wtenczas dopiero zwrócił się do swego domu.
Był on pogrążony w głębokiej ciemności, a chociaż ani jedna okiennica nie była zamknięta, światło nie ukazywało się w żadnem oknie.
Nie było w tem nic dziwnego: biesiadnicy zapewne się już rozeszli, gdyż było późno, a służba prawdopodobnie znajdowała się w oficynie.
Otóż oficyna była od tyłu a okna jej wychodziły na ogród.
Pan Gerard wszedł na schody, do drzwi głównych. Stopniowo gdy wchodził, spostrzegł wśród ciemności, że drzwi były otwarte. Wyciągnął rękę, drzwi istotnie były otwarte.
Była to wielka nieroztropność ze strony służących, aby w podobną noc, gdy niebo sposobiło się wydać gwałtową walkę ziemi, zostawić drzwi otwarte i okiennice nie zamknięte.
Pan Gerard obiecywał sobie zgromić tę nieroztropność. Wszedł, zamknął drzwi za sobą i znalazł się w najgłębszej ciemności. Przybliżył się do izby odźwiernego. Drzwi także były otwarte. Wołał odźwiernego; nikt nie odpowiadał.