Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1687

Ta strona została przepisana.

Zszedł ze schodów i posunął się do stołu, który zaledwie rozróżnić można było jak czarną masę.
W chwili, gdy wyciągnął rękę, aby dotknąć stołu, zabrakło mu ziemi pod nogami. Cofnął się w tył z żywością.
W tejże chwili przy świetle błyskawicy spostrzegł u nóg swoich otwór podobny do rowu.
Coś podobnego do krzyku wydobyło się z jego piersi, ale nie był to krzyk ludzki; było to zarazem coś przerażonego i przerażającego.
— Ależ nie! to niepodobna! mruknął, ja marzę!
Poczem, nie mogąc się doczekać błyskawicy, która jedynie wywieśćby go mogła z niepewności, przykląkł na trawniku.
Zdawało mu się, że kolana jego zagłębiają się w ziemię poruszoną świeżo. Pomacał ręką. Wzrok go nie omylił: obok tej ziemi świeżo poruszonej, był dół świeżo wykopany. Zęby zadzwoniły mu z przestrachu.
— O! zawołał, jestem zgubiony! W mej nieobecności odkryto dół i odkopano go!...
Wyciągnął rękę aż do ramienia, niemogąc natrafić na grunt.
— I zabrano trupa! wykrzyknął.
Poczem sam przyłożył sobie rękę do ust, jak gdyby nakazując im milczenie. A przez tę zaporę głos jego stłumiony wydał posępne łkanie. Podniósł się na nogi, szepcząc:
— Co czynić, mój Boże? co czynić?
Nie mógł wstrzymać się od głośnego mówienia.
— Uciekać! uciekać! uciekać! jęknął.
I zdyszany, potem zlany, na wpół szalony biegł przed siebie, sam nie wiedząc dokąd. Ale zrobiwszy zaledwie dziesięć kroków potknął się o jakiś przedmiot, a dziesięć kroków dalej przewrócił się jak długi.
Coś nakształt mruczenia dało się słyszeć. Gerard, który się już podniósł i miał zamiar uciekać, stanął jak wryty.
Była to jakaś skarga ludzka, jakiś człowiek. Ale co za jeden? i co tu robił? Musiał to być jednak nieprzyjaciel. Pierwszą myślą Gerarda było pozbyć się go. Szukał jakiejkolwiek broni.
Poddasze na skład narzędzi ogrodniczych było obok. Poskoczył, uzbroił się w rydel i powrócił gotów rzucić się na człowieka, straszny jak Kain.