Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1689

Ta strona została przepisana.

poczekaj pan... Przysłano po ciebie od pana Jackala, abyś poszedł zobaczyć jak ucinają głowę temu niegodziwcowi Sarrantemu.
— Tak, powiedział Gerard, usiłując wydobyć coś z tego zwierzenia; ale po moim odjeździe?
— Po twoim odjeździe?... Czekaj pan, czekaj... A! przybył... ten młodzieniec, którego przysłałeś.
— Ja, zawołał pan Gerard, czepiając się tej nitki, przysłałem młodzieńca?
— Tak, ładnego chłopca, bruneta, w białym krawacie, czarnem ubraniu, tak jak notarjusz, lepiej jeszcze ubrany od notarjusza.
— Był sam?
— Nie, nie powiedziałem tego, żeby był sam; przyszedł z psem: to dopiero był zajadły pies! I wtedy to właśnie uciekłem; ale ziemia aż drżała, tak ten przeklęty pies ją drapał.
— W którem miejscu? zapytał Gerard.
— Pod stołem, mówił rolnik, i wtenczas gdy ziemia się trzęsła, ja upadłem, i od tej chwili zacząłem być zjadany przez muchy.
— Nie przypominasz sobie czego innego? zapytał Gerard z obawą.
— Czego innego? Myślisz pan, że można sobie co przypominać wtedy, gdy cię muchy zjadają? Dobry sobie jesteś!
— No dalej, powiedział Gerard prawie błagająco, staraj się przypomnieć sobie co jeszcze, mój dobry przyjacielu.
Pijak zaczął rozmyślać, licząc na palcach.
— Nie, powiedział, dobrze mówiłem: pan Sarranti, pan Jackal, czarny młodzieniec w białym krawacie, pies Brezyl.
— Brezyl! Brezyl! krzyknął Gerard, schwyciwszy za gardło rolnika. Mówisz, że pies nazywał się Brezyl?
— Ale uważaj pan co robisz! udusisz mnie! Na pomoc!
— Nieszczęśliwy! jęknął Gerard, padając na kolana, nie krzycz! nie krzycz!
— A więc puść mnie, chcę ztąd odejść.
— Tak, tak, idź sobie! odprowadzę cię.
— A to co innego, bąknął pijak. Ale cóż to? jesteś pijany?
— Dla czego?
— Bo nie możesz się utrzymać nogach.