Istotnie, zamiast podtrzymywać rolnika, Gerard sam potrzebował pomocy.
Z wysileniem i męczarnią Gerard dopiął tego nareszcie, że zaciągnął rolnika na drugą stronę ulicy, i uspokoił się wtedy dopiero, gdy widział, iż tenże się oddalił, potykając za każdym krokiem, trzymał się jednak na nogach i mruczał co chwila pod nosem:
— Przeklęte muchy!
Poczem, gdy pijak zniknął w ciemnościach i głos jego ucichł w oddaleniu, Gerard powrócił do swego domu; zamknął za sobą drzwi od ulicy i otrzaskany już cokolwiek z różnemi wzruszeniami, skierował się do rowu i czerpiąc odwagę w ostatniej iskierce nadziei, zeszedł do dołu, macając ze wszystkich stron rękoma.
Dół był zupełnie próżny.
Gerard nie słyszał straszliwych grzmotów i piorunów, nie czuł padającego deszczu, widział tylko rozwartą paszczę rowu. Usiadł na brzegu, spuściwszy w dół nogi, jak grabarz w Hamlecie. Skrzyżował ręce, zwiesił głowę i próbował zastanowić się i ocenić swoje położenie.
A zatem podczas nieobecności dwugodzinnej którą płochy żart wywołał, odbiegły go najdroższe nadzieje wypoczynku i spokojności; ze wszystkich męczarni, jakie przeniósł dla ukrycia swej zbrodni, pozostały mu, nie powiemy wyrzuty, lecz wspomnienie tego, że był mordercą i obawa wstąpienia na rusztowanie. I w jakiejże to chwili wybuchła ta katastrofa; w chwili, gdy stanie na szczycie honorów i znaczenia! Rano widział się w myśli zasiadającym na ławie w Izbie deputowanych; wieczór, z nogami zwieszonemi w tym rowie, widział się na ławie w sądzie przysięgłych wśród dwóch żandarmów, ze wzrokiem spuszczonym w ziemię, aby uniknąć szyderskich spojrzeń tego tłumu, który koniecznie chciał widzieć pana Gerarda, czcigodnego człowieka; poczem wdali na wzniesieniu, pośród tłumu, spostrzegł dwie czerwone i szkaradne ręce straszliwej maszyny, która ściga we snach zbrodniarzy...
Na szczęście był to człowiek hartowny ten filantrop z Vanvres. Jak widzieliśmy, gdy zamierzył się rydlem na rolnika, tak nie byłby się cofnął przed drugiem morderstwem, aby wykręcić się od pierwszego; ale nie zawsze wpada nam ktoś w rękę do zamordowania, by nas wybawić z kłopotu.
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1690
Ta strona została przepisana.