Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1692

Ta strona została przepisana.

Salvator złożył w rogu obrus, związany czterema końcami, który zawierał szczątki dziecka, a Roland, z żałosnym jękiem położył się przy nich.
Pan Jackal patrzył na młodzieńca przez podniesione okulary, ale nie pytał go co robi.
Salvator podszedł ku niemu.
Gabinet oświetlony był tylko lampą z zasłoną zieloną; tworzyła ona światłe koło na biurku pana Jackala, ale koło to nie rozszerzało się dalej.
Ztąd, kiedy obaj ci ludzie siedzieli, kolana ich były dostatecznie oświetlone, ale głowy nikły w cieniu.
— Aha! odezwał się pierwszy pan Jackal, to pan, kochany panie Salvatorze; nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu.
— Przybyłem istotnie dopiero przed kilku dniami.
— I jakiejże nowej okoliczności zawdzięczam przyjemność widzenia się z panem? Bo pan jesteś takim niewdzięcznikiem, że wtedy się tylko pokazujesz u mnie, kiedy nie możesz inaczej zrobić.
Salvator uśmiechnął się.
— Niepodobna iść zawsze za swemi sympatjami, rzekł, a przytem biegam dużo.
— A zkąd przybiegłeś teraz, mości szybkobiegaczu?
— Z Vanvres.
— Ej! Ej, czyżbyś pan zalecał się kochance pana de Marande, tak jak pański przyjaciel Jan Robert zaleca się jego żonie? Źleby na tem wyszedł pan bankier!
I pan Jackal wsunął w nos ogromną szczyptę tabaki.
— Nie, rzekł Salvator, nie... wracam od jednego z pańskich przyjaciół.
— Od jednego z moich przyjaciół? powtórzył pan Jackal, udając namysł.
— Albo, wolę powiedzieć, od jednego z pańskich znajomych.
— A toś mnie pan wprawił w kłopot, odrzekł pan Jackal; przyjaciół mam niewielu, łatwiej byłoby mi zatem zgadnąć; ale mam wielką liczbę znajomych.
— O! nie będę pana długo wytrzymywać, odezwał się młodzieniec tonem poważnym, wracam od pana Gerarda.
— Od pana Gerarda! wyrzekł naczelnik policji, otwierając tabakierkę i zapuszczając aż na dno palce, od pana’Gerarda! kto to taki? Ależ mylisz się kochany panie Salwatorze, nie znam żadnego Gerarda.