Po wyjściu Salvatora zapytał się więc siebie z wielkim namysłem, co mu czynić wypada.
Był łatwy sposób pogodzenia wszystkiego: oto pozostawić pana Gerarda własnemu przemysłowi; ale byłoby to poszarpać własną ręką wątek tak pracowicie osnuty; byłoby to bonapartystę uczynić bohaterem; wyżej niż bohaterem, męczennikiem; byłoby to w przeddzień wyborów, kandydata protegowanego niejako przez rząd, przemienić w mordercę. Nie licząc, że pan Gerard, ujęty, nie omieszkałby wyznać wszystkiego, oskarżając pana Jackala o wspólnictwo; koniec końców ten sposób tak łatwy był złym bardzo.
Był jeszcze drugi, i na tym to zatrzymał się pan Jackal.
Powstał on prędko, poszedł do okna i pociągnął za guzik ukryty w framudze.
Natychmiast odezwało się kilkanaście dzwonków od budynku, w którym mieszkał pan Jackal, aż do drzwi prefektury.
— Tym sposobem, wyrzekł on półgłosem, będę miał przynajmniej czas zasięgnąć rozkazów ministra sprawiedliwości.
Kiedy kończył ten monolog, woźny oznajmił pana Gerarda.
Pan Gerard, blady, zielony, siny, zimnym potem oblany, wszedł do gabinetu.
— A! panie Jackal! zawołał, panie Jackal! I padł na fotel.
— Dobrze, dobrze! rzekł tenże, uspokój się, czcigodny panie Gerard; mamy czas pomyśleć o panu. Potem, do woźnego półgłosem: Zejdź prędko! widziałeś wychodzącego ztąd młodzieńca z psem, prawda?
— Widziałem panie.
— Zaaresztują tego młodzieńca i psa; bo jeden jest równie niebezpieczny jak drugi; ale na głowę tych co aresztować będą, żeby się nic złego nie stało, ani człowiekowi, ani psu. Rozumiesz?
— Rozumiem.