Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1699

Ta strona została przepisana.

— Pies go broni.
— Spodziewałem się tego.
— Agenci wołają o pomoc.
— Ale nie puszczają młodzieńca, nieprawdaż?
— Nie, otoczyli go w ośmiu.
— Oj, to zamało na niego!
— Miota się jak lew.
— Dzielny Salvator.
— Trzyma jednego z nich pod nogami, drugiego dusi, pies rozszarpuje trzeciego.
— Do djabła! A cóż robią żołnierze?
— Przybywają.
— Aha!...
— Otaczają go.
— A pies?
— Włożono mu głowę w worek i zawiązano około szyi.
— Te łajdaki są bardzo pomyślne, kiedy chodzi o ich skórę.
— Uprowadzają młodzieńca.
— I psa?
— Pies idzie za nim.
— A codalej?
— Człowiek, pies i agenci znikają pod sklepieniem.
— Wszystko się skończyło; zamknij okno czcigodny panie Gerard, a siadaj na tym fotelu.
Gerard zamknął okno i usiadł, a raczej upadł w fotel.
— A teraz pomówmy o naszych drobnych sprawach, rzekł pan Jackal. Wydałeś wielki obiad wyborczy, czcigodny panie Gerard?
— Uważałem, że w mojem położeniu, podając się na deputowanego...
— Należy spróbować samołówki kuchennej. Nie ganię cię, kochany panie Gerard, bo tak zwyczajnie się robi; tylko zbłądziłeś w jednej rzeczy.
— W czem?
— Że porzuciłeś gości pośród obiadu.
— Ależ panie, powiedziano mi, że wzywasz mnie natychmiast.
— Trzeba było odłożyć interesy do jutra i powiedzieć sobie z Horacym: „Valeat res ludiera!“
— Nie śmiałem, panie.