Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1703

Ta strona została przepisana.

— Właśnie.
— Pozostawiając mi zupełną swobodę, po swoim wyjeździe, ocalić albo stracić Sarrantego.
— Ja nigdy nie żądałem jego śmierci...
— O tyle tylko, o ileby ona zapewniła panu życie, rozumiem.
— I cóż pan na moje żądanie?
— Na pańskie rozwiązanie?
— Na moje rozwiązanie, jeśli pan chcesz.p
— Ja owiadam, że jak na dramat, to rozwiązanie płaskie. Cnota wprawdzie nie jest ukaraną, ale i zbrodnia uszłaby bezkarnie.
— Panie Jackal!
— Ale, skoro nie znajdujemy nic lepszego...
— Więc pan przyjmuje? wykrzyknął pan Gerard, podskakując z radości.
— Cóż robić!
— O! kochany panie Jackal!
I zabójca wyciągnął obie ręce, ale naczelnik policji usunął swoje i zadzwonił.
Wszedł woźny.
— Blankiet paszportowy! rzekł.
— Zagraniczny, dodał bojaźliwie pan Gerard.
— Zagraniczny, powtórzył pan Jackal.
— Uf! dmuchnął pan Gerard, osuwając się w fotel i ocierając czoło.
Nastało lodowate milczenie. Pa n Gerard nie śmiał spojrzeć na pana Jackala, pan Jackal uporczywie zwracał swe małe oczy szare na tego nędznika, którego konania nie chciał stracić ani jednej chwili.
Drzwi się znowu otworzyły i znowu na ich skrzyp zadrżał pan Gerard.
— Ależ mój panie, odezwał się Jackal, stanowczo zwróć uwagę na kołowaciznę; bo, albo się bardzo mylę, albo ty na tę chorobę umrzesz.
— Myślałem... rzekł, jąkając się pan Gerard.
— Myślałeś, że to żandarm, omyliłeś się, to twój paszport.
— Ale, nieśmiało ozwał się pan Gerard, nie wizowany!
— O! człowieku ostrożny! odparł pan Jackal. Nie, nie wizowany i nie potrzebuje tego; jest to paszport agenta specjalnego, i jeżeli pan nie wstydzisz się jechać na rachunek skarbowy...