— A któż wy jesteście?
— Jesteśmy nieprzyjaciółmi, którzy poświęcili życie swoje, a twoje trzymamy w ręku; a więc ani słowa, ani drgnienia, ani pary z ust, albo powtarzam, zginąłeś.
Jackal ujęty został niewiedząc przez kogo; żadnej pomocy oczekiwać nie mógł.
— Róbcie panowie ze mną co chcecie, rzekł.
Jeden zawiązał mu oczy chustką, drugi wciąż trzymał pistolet u piersi; tak samo dwaj inni uczynili ze stangretem.
Kiedy obu zawiązano oczy, jeden z czterech wszedł do powozu, a drugi usiadł na koźle przy stangrecie i wziął lejce; dwaj inni uczepili się z tyłu.
— Tam gdzie wiecie, rzekł tonem rozkazującym człowiek w powozie.
Powóz zawrócił a konie zacięte biczem puściły się cwałem.
Ten, który na koźle zajął miejsce stangreta, musiał być bardzo biegły w swojem rzemiośle, gdyż powóz w ciągu dziesięciu minut tyle narobił zwrotów, że pan Jackal, jakkolwiek przenikliwy i znający doskonale miejscowość, zaczynał tracić pojęcie, w której znajduje się stronie i dokąd go wiozą.
Jakoż powóz zawróciwszy znów na tę samą drogę, kierował się to na prawo, to na lewo, przez gościńce bite i nie bite, przez mosty i brzegi rzeki, a zawsze z pospiechem dwóch mil na godzinę. Nareszcie stanąwszy na wysokości ulicy Vaugirard, zatrzymał się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał Jackal, któremu podróż wydała się przydługą.
— Nie, odpowiedział lakonicznie jego sąsiad.
— A czy, bez niedyskrecji, długo to tak jeszcze potrwa?
— Dosyć, odpowiedział tenże sam.
— Tedy, rzekł pan Jackal, czy to z rzeczywistej potrzeby, czy dla wyciągnięcia towarzysza na słówko, ażeby po głosie lub sposobie wyrażenia poznać z jakimi ludźmi ma do czynienia, tedy, pozwolisz mi pan skorzystać z chwili, by zażyć szczyptę tabaki?