innego nie widzę tylko wodę. Aż nagle wpadło mu do głowy jego spuszczanie się w głąb Studni Gadającej. Nie, rzekł, mylę się, oświadczając, że na dnie studni nic innego nie ma tylko woda: są jeszcze obszerne podziemia, które się zwą katakumbami. Te wszystkie korowody robili oni zemną dla zbicia mnie z tropu; a skoro tak, to nie ma dla mnie niebezpieczeństwa życia: nie zachodzi potrzeba zbijać z tropu człowieka, który ma zginąć; nie zbijano z tropu Bruneta, Neya, czterech sierżantów z Roszelii. Co w tem wszystkiem najwidoczniejsze, to, że jestem w rękach węglarzy. Lecz w jakim celu oni mnie porwali?... Aha! aresztowanie Salvatora! Zawsze to samo! Djabelski Salvator! Przeklęty Gerard!
I takie czyniąc sobie uwagi, pan Jackal przykucnięty w koszu i trzymając się oburącz liny, zstępował do studni, gdy tymczasem kierowany przez tych co pozostali w dziedzińcu, kosz, zawierający kamienie wyrównywające ciężarowi jego osoby, dostawał się do otworu.
Jednocześnie z góry wydano okrzyk, na który z dołu prawie pod uchem pana Jackala odpowiedział inny okrzyk.
Pierwszy znaczył: „Czy macie go już?“ drugi: „Mamy“.
Jakoż pan Jackal stanął na gruncie.
Wydobyto go z kosza, który wzniósł się i spadł dwukrotnie, a za każdym razem spuścił jednego z dozorców pana Jackala.
Szli przez długie i ogromne podziemia, o których jużeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów.
Pochód był wolny, po tysiącznych zakrętach, po których towarzysze pana Jackala wiedli swojego więźnia. Trwał on trzy kwadranse, które wydały mu się trzema wiekami, tak cichy i mierzony krok jego przewodników nadawał temu pochodowi charakter konduktu pogrzebowego.
Przybywszy przed maleńkie drzwi, zatrzymali się.
— Czy już przybyliśmy? zapytał z westchnieniem Jackal,