olkę z wysp Antylskich, czy dżytanę hiszpańską, czy druidkę Gallijską.
Tylko ponieważ dziewczyna nie wychodziła nigdy, ponieważ słońce przez wązkie tylko szczeliny dochodziło do strychu, ponieważ jadła sam tylko chleb i piła tylko wodę, ponieważ zimno ze wszech stron przenikało do komórki Brocanty, ponieważ nareszcie, latem czy zimą, ubrana zawsze była niemal jednako, więc miała ten pozór chorobliwy i cierpiący, który staraliśmy się określić.
Dodajmy do tego, że objawiający się czasami suchy kaszel, sprowadzający na lica Róży za każdym razem żywszy rumieniec świadczył, że nędzna siedziba, która schroniła ją nie osłaniając, wywierała już szkodliwy wpływ na jej zdrowie, a z czasem mogła wywrzeć gorszy.
O rodzinie jej i o strasznym wypadku, który zrządził spotkanie się z Brocantą, nigdy już mowy nie było więcej nad to, cośmy powiedzieli. Stara zaś pokochała dziewczynkę o tyle, o ile kochać była zdolną.
Taką była Róża, to jest dziewica klęcząca między kolanami Brocanty, w chwili, gdy Babolin, z bakałarzem ukazali się na progu drzwi.
Widok więc, który uderzył oczy Justyna, zdolny był zwrócić uwagę człowieka mniej zajętego, jak on, jedyną myślą: o Minie porwanej i wzywającej go na ratunek.
Wszedł na strych, obojętny na wszelką inną myśl oprócz tej, która mu ściskała serce.
— Matko, rzekł Babolin, idący przed młodzieńcem, tak jak tłómacz idzie przed tym, za kogo ma głos zabierać, oto jest pan Justyn, bakałarz, przybywa sam zapytać się ciebie o rzeczy, których ja nie mogłem mu powiedzieć.
Stara uśmiechnęła się, jak gdyby oczekiwała tych odwiedzin.
— A luidor? zapytała półgłosem.
— Oto jest, odpowiedział Babolin wsuwając jej pieniądz w rękę, ale powinnabyś kupić coś ciepłego dla Róży.
— Dziękuję ci, Babolinie, rzekła dziewica podając czoło