do niego, i tak oto, rozmawiając z nim i przechadzając się, nabyłem pewności, że jeden z otworów dochodzących do rzeki ciągnie się pod siedzibą więźniów. Wszystko zależało na tem, ażeby poznać drogę, jaką przebywa pod ziemią ten rodzaj kanału, który nie musi być bardzo odległym od skrytki skazanych na śmierć. „Dobrze! powiedziałem sobie, jest to kopalnia do rozpoznania, a nasi górnicy katakumbowi nie odstręczą się tak małą rzeczą.“
Kilku słuchaczów Salvatora dali głową skinienie potwierdzające.
Salvator mówił dalej:
— Zdjąłem więc plan Więzienia kryminalnego, co wreszcie przyszło mi łatwo, bom go przekalkował na starym planie, znajdującym się w bibljotece miejscowej, i raz mocno przenikniony swoim przedmiotem, wezwałem trzech z naszych braci, ażeby poszli za mną. Tejże samej nocy, mówił dalej Salvator, która na szczęście była ciemną, po wyłamaniu bez łoskotu kraty ściekowej, dostałem się do podziemnego odpływu; ale po dziesięciu krokach zmuszony byłem stanąć: podziemie w całej swej szerokości i wysokości założone było kratą podobną tej, która wychodziła na Sekwanę. Cofnąłem się i posłałem do podziemia człowieka, opatrzonego w narzędzia, po dziesięciu minutach upadł on u moich nóg na wybrzeżu rzeki. Był w połowie zaduszony, bo nie chciał wrócić aż po skończonej robocie. Pewny będąc, że przeszkoda znikła, zapuściłem się znowu w wąwóz ciemny i cuchnący; na ten raz uszedłem ze dwadzieścia kroków, zastałem nową kratę. Cofnąłem się znowu nad brzeg rzeki, sam prawie uduszony, zachęcając drugiego towarzysza, ażeby mi otworzył przejście. Wrócił on napoły umarły; ale równie jak pierwszy dokonał roboty. Zapuściłem się znowu w podziemie i o dziesięć kroków za drugą kratą zastałem trzecią; wróciłem smutny, ale niezniechęcony ku moim ludziom. Z pomiędzy trzech, dwaj byli wycieńczeni: nienależało na nich liczyć. Trzeci był świeży i pełen zapału; zaledwiem dokończył treści życzenia, on rzucił się już w ciemny kanak Upłynęło dziesięć minut, potem kwadrans, człowiek ten nie wracał... Poszedłem za nim. O dziesięć kroków od paszczy ścieku trąciłem o przeszkodę, wyciągnąłem ręce, poznałem ciało i za bluzę wyciągnąłem na brzeg: zapóźno, udusił się biedak!... Takie
Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1734
Ta strona została przepisana.