Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/175

Ta strona została przepisana.

— Patrz pan na tego ptaka, rzekła.
— Widzę go, odpowiedział Justyn.
— On trzepocze skrzydłami, nieprawdaż?
— Tak.
— Otóż i wszystko. Jak tylko ptak ten uderzył skrzydłami, to znaczy, że nie ma wielkiej nadziei.
— Ale czyż te uderzenia skrzydeł mają jakie znaczenie?
— Jezu Chryste! Pan pytasz się o to? Taki człowiek światły jak pan, nauczyciel, który nie wie o tem, że wrona jest ptakiem proroczym.
— Cóż więc znaczą te uderzenia skrzydeł waszego ptaka?
— Znaczą... znaczą, że pan nie znajdziesz tak pędko osoby, której szukasz; bo pan szukasz kogoś.
— Tak, i oddałbym wszystko, co posiadam dla znalezienia...
— Otóż widzisz pan, ptak ten wie o tem równie jak pan i ja.
— Ależ nareszcie, co znaczą te uderzenia skrzydeł?
— Te uderzenia skrzydeł... te uderzenia skrzydeł, widzisz pan, są obrazem twych udręczeń. Jako ten ptak bije skrzydłami w powietrzu, tak pan rozbijasz się w próżni; on uderzył skrzydłami trzy razy; to pan trzy lata spędzisz na tem poszukiwaniu. Radzę tedy panu, w imieniu ptaka, ażebyś nie rozpoczynał kroków niepewnych, dopóki karty nie wyrzekną.
— Więc niechże mówią, zawołał Justyn.
I jak tonący brzytwy się chwyta, tak Justyn nawrócił się w usposobieniu wierzenia kartom, byle tylko to, co one powiedzą, miało jakikolwiek pozór prawdy.
— Czy pan chcesz wielką kabałę, czy małą? zapytała Brocanta.
— Jak się podoba... Macie oto luidora.
— O! to będzie wielka... Daj mi moją wielką kabałę Różo.
Dziewica wstała. Była ona wysmukła i giętka jak palma. Wyjęła talję kart z szuflady starego kantorka stojącego w kącie i podała ją starej swemi drobnemi rączkami, które były chude a białe, o paznogciach utrzymywanych tak starannie, jak u jakiej elegantki.
Babolin, pomimo całego obycia się z temi ćwiczeniami, zbliżył się do starej, siadł na podłodze z nogami skrzyżowanemi i gotował się przypatrywać z naiwną admiracją tej czarnoksięzkiej scenie, która nastąpić miała.