jęciem: on zabił chłopca, ona wzięła na siebie dziewczynkę. Jemu udało się, bo rzucił synowca swego do stawu i zagłębił go tyką w wodę, ilekroć wypływał...
— Okropne to, co mi opowiadasz!
— Okropne! tak, najjaśniejszy panie.
— Musisz dać mi dowód.
— Dam, najjaśniejszy panie.
— Nie udało się kobiecie, ciągnął dalej mnich, w chwili, gdy miała zarzynać biedne dziecko, pies, zwabiony krzykami dziewczynki, zerwał łańcuch, strzaskał okno, skoczył do szyi kobiety i zagryzł ją. Dziewczynka uciekła pokrwawiona...
— I żyje? zapytał król.
— Nie wiem. Policja waszej królewskiej mości sprzątnęła ją, żeby zatrzeć ślad świadectwa na stronę mojego ojca.
— Panie, przysięgam ci na honor szlachecki, że sprawiedliwość będzie wymierzoną... Tylko dowodu! dowodu!
— Dowód, wyrzekł mnich, wyjmując rękopis z kieszeni, oto jest.
I skłoniwszy się przed królem, oddał mu zwit papieru, na którym były napisane te słowa:
„Jest to spowiedź moja przed Bogiem i przed ludźmi, może nawet, jeśli tego zajdzie potrzeba, ogłoszoną być po mojej śmierci publicznie.
— Od kiedy masz ten papier, zapytał król.
— Zawsze go miałem, najjaśniejszy panie, odpowiedział mnich, zabójca mi go dał, sądząc, że umrze.
— I mając ten papier nie mówiłeś?
— Najjaśniejszy panie, czyli nie widzisz, iż spowiedź winowajcy mogła być ogłoszoną dopiero po jego śmierci?
— Więc on umarł?
— Tak, królu, odpowiedział mnich.
— Kiedy?
— Przed trzema kwadransami; tak dawno, ile mi trzeba było czasu na przebycie drogi z Vanvres do Saint-Cloud.
— O! nędznik! powiedział król. Dopuszczenie Boże, że umarł w sam czas.
— I ja tak sądzę, najjaśniejszy panie... Ale ja znam, ciągnął dalej mnich, zginając kolana, znam człowieka nikczemniejszego niż ten, który umarł.
— Co chcesz powiedzieć? zapytał król.