Hrabia wymówił ostatnie te wyrazy z taką powagą, iż młody człowiek zdawał się być przekonany.
— Bądź pan pewny, powiedział, kładąc rękę na sercu, bądź pan pewny mej osobistej wdzięczności, oraz wdzięczności skuteczniejszej ojca mojego.
— Do miłego widzenia, wyrzekł hrabia Rappt, podczas gdy Bordier zadzwonił.
Służący wszedł, mierząc oczyma pana Morin syna, który wychodząc krzyczał:
— Jakiż to wielki człowiek!
— Jakiż to idjota! wyrzekł pan Rappt, i to człowiek taki jak ja zmuszony jest wysługiwać się ludziom takim jak ten...
— Kto tam jest, Baptysto? zapytał sekretarz.
— Pan Ludwik Renaud, aptekarz.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne poczciwego aptekarza z przedmieścia św. Jakóba, który tak gorliwie wspomógł Salvatora i Jana Roberta, puszczeniem krwi Bartłomiejowi Lelong w nocy z ostatniego wtorku na Popielec.
Z tego to podwórza dwaj młodzieńcy usłyszeli tony wiolonczeli, które zaprowadziły ich do Justyna, co teraz gdzieś się kryje wraz z Miną.
— Kto jest ten pan Ludwik Renaud? zapytał hrabia Rappt, podczas, gdy służący wprowadzał aptekarza.
Sekretarz wziął akty odnośne i czytał:
„Ludwik Renaud, aptekarz z przedmieścia św. Jakóba, właściciel trzech nieruchomości, a mianowicie domu położonego przy ulicy Vanneau, w którym mieszka ze dwunastu wyborców pod jego wpływem; mieszczuch zajadły, dawny żyrondysta, ze wstrętem wymawiający imię Napoleona, nie nazywa go nigdy inaczej, tylko pan Buonaparte, nie cierpi duchownych, nazywa ich klechami; człowiek bardzo przydatny, wolterjanin skończony, czytający wszystkie dzienniki liberalne, czytający Voltera, d’Alemberta, oraz zażywający z tabakierki „a la Charte“.
— Czego u licha on może chcieć odemnie? zawołał hrabia Rappt.