Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/180

Ta strona została przepisana.
V.
Jako karty mają zawsze słuszność.

Zwolniony do pilnowania konia, Jan Robert omackiem poszukał schodów, których położenie wskazał mu Salvator, za powrotem z policji, jego pierwszego zastawszy na posterunku.
Na widok Salvatora, stara porzuciła karty z głębokiem westchnieniem; psy powróciły do pudła, wrona zasiadła na belce.
Gdy z kolei wszedł Jan Robert, zobaczył więc tylko grupę, która ze względu na swą malowniczość, byłaby ucieszyła jego przyjaciela Petrusa i która dla tegoż samego przymiotu zajęła natychmiast jego serce poety.
Brocanta z widocznym niepokojem oczekiwała, co powie Salvator.
Dzieci uśmiechały się do niego, jako do przyjaciela, ale każde z innym wyrazem. U Babolina wyraz ten oznaczał figlarność, uśmiech Róży był melancholijny.
Ale ku wielkiemu zdziwieniu Brocanty, Salvator zdawał się nie zwracać żadnej uwagi na to, co się stało.
— Brocanto? zapytał, jak się ma Róża.
— Dobrze, panie Salvatorze, bardzo dobrze! odpowiedziała dziewica.
— Ja nie ciebie pytam, niebożątko, ale tę kobietę.
— Ona kaszle trochę, panie Salvatorze, rzekła stara.
— Czy lekarz był?
— Był, panie.
— I cóż powiedział?
— Że przedewszystkiem trzeba opuścić to mieszkanie.
— Dobrze zrobił, że ci to powiedział, ja ci to oddawna mówię, Brocanto. Potem surowiej i marszcząc brwi: Dlaczego to dziecko ma jeszcze nogi gołe? zapytał.
— Nie chce włożyć ani pończoch, ani trzewików, panie Salvatorze.
— Czy to prawda, Różo? zapytał młodzieniec łagodnie, tonem jednakże nie wolnym od wyrzutu.
— Ja nie chcę włożyć pończoch, ponieważ mam tylko grube pończochy wełniane; nie chcę włożyć trzewików, bo mam tylko z grubej skóry.
— Dlaczego Brocanta nie kupi ci pończoch bawełnianych i bucików kozłowych?