Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1807

Ta strona została przepisana.

Salvator z wielkiem zdumieniem poznał w nim pana Jackala.
— Pan? zawołał.
— Ależ tak, ja, odpowiedział pan Jackal z wielką dobrodusznością. Dlaczego tak się dziwisz? Czy nie powinienem złożyć panu podziękowanie za te kilka dni, które z łaski twojej mogę spędzić jeszcze na tej ziemi? Gdyż głośno oświadczam, pan wybawiłeś mnie ze szkaradnej sprawy. Brrrrr!... Aż mnie dreszcz przechodzi, gdy sobie o tem pomyślę.
— Tłómaczysz mi pan cel swoich odwiedzin, powiedział Salvator, ale nie tłómaczysz swego przebrania.
— Nic prostszego, kochany panie. Najpierw muszę ci powiedzieć, że przepadam za takiem ubraniem, zwłaszcza w zimie, a przyznasz pan, że dziś z rana daje się czuć prawdziwe zimno grudniowe; przytem obawiałem się być poznanym idąc do pana.
— Dobrze! więc co pan chcesz powiedzieć?
— Trudnoby mi było, żeby nie powiedzieć, niepodobna, wytłómaczyć odwiedziny w takim dniu, jak dzisiejszy.
— Czy to dzień dzisiejszy nie jest takim, jak wszystkie inne?
— Wcale nie. Najpierw, jest to niedziela, prócz tego, mamy dziś drugi, a tem samem ostatni dzień wyborów.
— Jeszcze nie rozumiem.
— Cierpliwości, a wszystko pan zrozumiesz. Tylko, ponieważ przychodzę w ważnej sprawie, wymagającej niektórych wyjaśnień, byłbym panu obowiązany, gdybyś mi pozwolił usiąść.
— O! przepraszam po tysiąc razy, kochany panie Jackal.
Młodzieniec ukazał panu Jackalowi salonik, którego drzwi zostały przez pół otwarte.
Pan Jackal wszedł i usadowił się w fotelu stojącym przed kominkiem.
Salvator stał.
Przez drugie drzwi saloniku, wychodzące na pokój jadalny, które były również uchylone, spostrzegł pan Jackal dwa nakrycia na stole.
— Pan byłeś przy śniadaniu? rzekł.
— Skończyłem już, odpowiedział Salvator, jeżeli więc pan zechcesz przystąpić do rzeczy...