Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/181

Ta strona została przepisana.

— Bo to za drogo, panie Salvatorze, a ja jestem ubogą.
— Mylisz się, nie jest tak drogo, rzeki Salvator, a kłamiesz, bo nie jesteś ubogą.
— Panie Salvatorze?
— Cicho! I uważaj dobrze!
— Uważam, panie Salvatorze.
— I usłuchasz?
— Będę się starała.
— I usłuchasz? powtórzył młodzieniec głosem rozkazującym.
— Usłucham.
— Jeżeli za tydzień, słyszysz?... jeżeli za tydzień nie znajdziesz izby dla siebie i dla Babolina, izdebki z powietrzem i słońcem dla tego dziecka, a komórki osobnej dla psów, to ja ci odbiorę Różę.
Stara objęła kibić dziewicy i przycisnęła ją do siebie, jak gdyby Salvator groźbę swą chciał spełnić natychmiast.
— Pan odebrałbyś mi moje dziecko! zawołała stara, moje dziecko, które jest przy mnie od siedmiu lat?
— Nasamprzód, to nie twoje dziecko, rzekł Salvator, to dziecko przez ciebie skradzione.
— Uratowane, panie Salvatorze, uratowane!
— Skradzione, czy uratowane, rzecz tę rozstrzygniesz z panem Jackalem.
Brocanta umilkła, ale silniej jeszcze przycisnęła Różę.
— Nie po to wreszcie przyszedłem, mówił dalej Salvator, przyszedłem względem tego biednego chłopca, którego obierałaś z pieniędzy, kiedym wchodził.
— Ja go nie obierałam, panie Salvatorze; brałam to, co mi dawał dobrowolnie.
— Którego więc oszukiwałaś.
— Nie oszukiwałam go, mówiłam mu prawdę.
— A skąd wiedziałaś tę prawdę?
— Z kart.
— Kłamiesz!
— Jednakże karty...
— Są środkiem oszustwa!
— Panie Salvatorze, na głowę Róży zaklinani się, że wszystko, co mu powiedziałam, jest prawdą.
— Co mu powiedziałaś?
— Że kocha młodą, siedmnastoletnią blondynkę.
— Kto ci to powiedział
?