równo, ażeby ci nic złego nie stało się na wypadek gdyby ministerstwo padło ofiarą swego wynalazku.
— To los wszystkich wynalazców, rzekł melancholijnie pan Jackal, oddalając się.
Kiedy pan Jackal dawał te ojcowskie napomnienia Salvatorowi, mieszkańcy Paryża przechadzali się w sposób najniewinniejszy: jedni z żonami, drudzy z dziećmi, inni wreszcie sami. Nikt nie myślał, żeby się miało stać co złego, a chociaż była to niedziela dobrze mroźna, to prawda, ale także pełna promieni słonecznych, nikomu ani w głowie nie postało, żeby się zanosiło na jaki wypadek. Uciekali z domów, bo żądni byli światła i słońca choćby grudniowego. Jest to naturalne życzenie ludzi, żyjących cały tydzień w cieniu.
Jednym razem, na bulwarach, w ulicy, na polach Elizejskich zabrzmiała wieść taka „Opozycja górą!“
Któż więc zwycięzcą? Tenże sam tłum.
Tłum, zachwycony zwycięztwem, począł się odzywać.
Najpierw pocichu.
Złorzeczono ministerstwu; odgrażano się jezuitom w długich i krótkich sukniach; poczęto żałować króla, rzucano najróżnorodniejsze oskarżenia.
— To wina pana de Villele, mówił jeden.
— To wina pana de Peyronnet, mówił drugi.
— To wina pana de Corbiere, mówił trzeci.
— Pana de Clermont-Tonnerre, mówił czwarty.
— Pana de Damas, mówił piąty.
— Kongregacji, mówił szósty.
Po odejściu pana Jackala, Salvator narzucił płaszcz i poszedł w stronę bramy św. Dyonizego.
W przeddzień, widząc, że się zanosi na ogromną większość opozycji, pośpiesznie zwołano wszystkie loże wolnomularskie.
Napływ był ogromny. Niektórzy mówili:
— Nadeszła pora działania!
— Jesteśmy gotowi, odpowiedziało na to wielu innych.