Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1825

Ta strona została przepisana.

— Więc?
— To pułkownik Rappt.
— We własnej osobie.
— Wszedł napowrót do służby wojskowej?
— Tylko na dzisiejszy wieczór.
— Rzeczywiście, nie wybrany został na deputowanego.
— Chce zostać parem Francji.
— Więc tu odbywa służbę nadzwyczajną?
— Tak, nadzwyczajną; to właściwy termin.
— I cóż on będzie robił?
— Co będzie robił?
— Pytam się pana.
— Przyszedłszy pod barykadę, zimno i spokojnie wyrzecze: „Ognia!“ a trzysta strzelb usłucha.
— Muszę ja to widzieć! rzekł Salvator, bo potrzebuję nienawidzieć tego człowieka.
— Dotychczas tylko...
— Pogardzam nim.
— Idź więc pan za nim, to roztropniej, niż iść przed nim.
Salvator rzeczywiście szedł za panem Rappt, który mierzył prosto ku barykadzie, a głosem zimnym i jasnym, nie troszcząc się o zwykłe potrójne wezwanie, wymówił straszny wyraz:
— Ognia!

VIII.
Jeszcze nie koniec.

Przerażające słowo: „ognia!“ wywołało straszny huk; ale okrzyk zgrozy i boleści, jaki wydało pospólstwo, był jeszcze straszniejszy. Okrutne przekleństwo, obejmujące księży, żołnierzy, ministrów i koronę.
— Ognia powtórzył pan Rappt w chwili, gdy przekleństwo gasło w tłumie.
Żołnierze na nowo broń nabiwszy, spełnili rozkaz.
Plutonowy ogień zagrzmiał po raz wtóry. Ozwał się powtórny krzyk zgrozy, lecz tym razem nie wołano już: „Precz z ministrami! precz z królem!“ krzyczano: „Na śmierć.“
Słowo to, być może, straszniejsze od podwójnego ognia