cie pani de Marande, po którym miał nastąpić powrót Loredana.
Ale generał nie znał ani pani de Marande, ani jej powozu, dlatego też jechał dalej.
Czy przypominacie sobie, kochani czytelnicy, ten śliczny pokoik wybiły perską materją, gdzie w pewnych godzinach przebywała pani de Marande i dokąd już raz niedyskretnie was wprowadziliśmy? Otóż do tego pokoju, do tego gniazdka miłości wprowadzimy was znowu.
Jest to właśnie wieczorem tego dnia, w którym pani de Marande wróciła do Paryża.
Pani de Marande korzystając z prawa, jakie mąż jej udzielił i którego wcale jej nie cofnął od czasu, gdy w świeżej kombinacji ministerjalnej przypadł mu wydział skarbowy, rozmawia serdecznie z naszym przyjacielem Janem Robertem, który siedząc obok bogini tego przybytku, opowiada jej jednę z owych długich i czułych historyj, jakie wszyscy zakochani tak opowiadają, że kochająca kobieta nigdy się nie nuży.
W chwili gdy was wprowadzamy, Jan Robert z okiem wlepionem w oblicze młodej kobiety, jakby chciał przeniknąć do głębi jej serca, pyta się:
— Który, według pani zdania, zmysł jest najmniej szacowny, królowo moja?
— Wszystkie zmysły wydają mi się szacownemi gdy jesteśmy razem, mój przyjacielu.
— Dziękuję. Lecz, czyliż nie wydaje ci się szacowniejszym ten niż ów?
— Zapewne, jest jeden stojący po za obrębem zmysłów, lecz który odkrytym został przezemnie.
— Jakiż to, drogi Krzysztofie Kolumbie?
— Ten, który sprawia, że gdy oczekuję na ciebie, mój najdroższy, to nie widzę, nie słyszę, nie oddycham, nie czuję — zmysł oczekiwania, jednem słowem, i właśnie ten wydaje mi się mniej szacownym od drugich.
— Więc oczekiwałaś mnie, doprawdy?