Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1846

Ta strona została przepisana.

— Niewdzięczny! czyliż nie oczekuję cię zawsze?
— Droga Lidjo, gdyby to prawdą było!
— Miłosierny Boże! On jeszcze wątpi!
— Nie, ukochana moja, nie wątpię, tylko się obawiam...
— Czego się możesz obawiać?
— Tego, czego obawia się człowiek zupełnie szczęśliwy, człowiek, który niczego już nie pragnie, o nic nie prosi, nawet o niebo, wszystkiego!
— Poeta, wyrzekła pani de Marande, przypomniałeś mi swego przodka, Jana Rassyna: „Boję się Boga Abnerze, innej nie mam obawy.“
— A więc niech i tak będzie, boję się Boga a innej nie mam obawy. Tylko, że twoim Bogiem, kochana Lidjo, jest świat, a ponieważ Bogowi twemu poświęcasz połowę życia, ztąd wynika, że ja jestem jedną z twych ofiar.
— Wiarołomco! renegacie! bluźnierco! zawołała młoda kobieta, w tył się cofając. Co znaczy świat dla mnie bez ciebie!
— Chcesz powiedzieć, piękna przyjaciółko: „Czemże jestem dla ciebie bez świata?“
— Uparty! wyrzekła pani de Marande, jeszcze dalej się cofając.
— Tak, droga moja, jestem uparty; tak, wierzę, że jesteś ultra-światową i że w kadrylu, walcu, olśniona, zachwycona, upojona, tak dobrze myślisz o mnie, jak o źdźble kurzu, poruszonym twoim atłasowym trzewiczkiem. Lubisz walca. Ale nie jestże to dla mnie męka prawdziwa widzieć cię w objęciach drugiego?
— O! mów, mów dalej, rzekła pani de Marande, spoglądając z uczuciem, gdyż zazdrość młodzieńca zachwycała ją.
— Masz mnie za niesprawiedliwego, samoluba może, ciągnął dalej Jan Robert. Powiadasz sobie, że moje powodzenia sceniczne lub powieściowe warte są, jak dystrakcja, tyleż co twoje wieczory...
— Kocham cię, rzekła pani de Marande, ściskając mu rękę, oto moja odpowiedź.
— W tej chwili, Lidjo, odpowiedział Jan Robert, ze wszystkich zmysłów, słuch najszacowniejszym mi się wydaje, skoro pozwala mi słyszeć te drogie twoje wyrazy.
Miał słuszność tak mówić, że słuch był w tej chwili najszacowniejszym zmysłem; zajęci sobą kochankowie nie