Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1852

Ta strona została przepisana.

Nie panna służąca: niemiałaby takiej czelności.
Nie Jan Robert: nigdyby się nie poważył, nocną porą zwłaszcza, przestąpić próg tego pokoju.
I nie pan de Marande: pod tym względom był na równi dyskretnym i nigdy nie wszedł po dziesiątej wieczorem do tego pokoju od owego esasu, gdy przyszedł udzielić żonie rady, by się strzegła monsignora Coletti i pana de Valgeneuse.
Bylżeby to pan de Valgeneuse?
Na tę myśl młoda kobieta zadrżała; nie była w stanie odpowiedzieć.
Na szczęście głos tego, co pukał, wkrótce ją upokoił.
— To ja.
Pani de Marande poznała męża.
— Proszę wejść, powiedziała zupełnie uspokojona i prawie wesoła.
Pan de Marande wszedł ze zgaszoną świecą i zbliżył się do żony. A biorąc ją za rękę i całując:
— Przebacz mi, że o takiej porze wchodzę do ciebie, rzekł, ale jednocześnie z twoim powrotem dowiedziałem się o bolesnej stracie z powodu śmierci ciotki i przyszedłem wyrazić moje ubolewanie.
— Dziękuję panu, odpowiedziała młoda kobieta nieco zdziwiona tą nocną wizytą, usiłując odgadnąć jej cel. Ale, dodała, czy tylko dla wyrażenia mi swego ubolewania trudziłeś się i czy nie masz rai nic innego powiedzieć?
— Przeciwnie, droga Lidjo, mam ci wiele do powiedzenia.
Pani de Marande patrzyła na męża z pewnym niepokojem.
Niepokój ten nie uszedł oczu bankiera; próbował on najprzód uśmiechem uspokoić żonę.
— Przedewszystkiem, rzekł, prosiłbym cię o światło.
— Jakto, o światło? odpowiedziała kobieta zdziwiona.
— Wszak widzisz, że świeca moja zagasła?
— A pocóż ma się palić? Czy światło mojej lampy nie wystarcza do rozmowy?
— Zapewne, ale przed rozmową radbym tu odbyć pewne poszukiwania, dosyć ważne.
— Dosyć ważne? powtórzyła pani de Marande.
— Słyszałaś zapewne, kochana Lidjo, że zostałem mianowany ministrem skarbu?
— Słyszałam i winszuję ci z całego serca.