Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1853

Ta strona została przepisana.

— Otóż, szczerze ci powiadam, droga przyjaciółko, że nie ma czego; ale to nie dla tej wiadomości, przeszkadzam ci spać. Jestem więc ministrem skarbu. Owóż, minister bez teki równa się prawie ministrowi skarbu bez skarbu. A ja, kochana przyjaciółko, zgubiłem moją tekę.
— Nie rozumiem, oświadczyła pani de Marande, która istotnie nie pojmowała do czego mąż zmierza.
— Rzecz to jednak bardzo prosta, odparł. Obciąłem pójść do ciebie, ażeby kilka chwil porozmawiać, jak miałem zaszczyt powiedzieć, szedłem spokojnie ze świecą w ręku i z teką pod pachą, kiedy człowiek jakiś prędko zbiegający z twoich schodów trącił mnie gwałtownie, tak, że jednocześnie świeca mi zgasła, a teka upadła na ziemię. Proszę cię więc o pozwolenie zapalenia świecy i poszukania teki.
— Lecz, zapytała z pewnem wahaniem pani de Marande, któż to był ten człowiek?
— Nie wiem. W każdym razie byłbym go nieszczególnie przywitał, odrzekł bankier, bo myślałem zrazu, że to jest złodziej, który czyha na moją kasę. Ale zmieniłem zamiar, sądząc, że może na ciebie zasadzka, i przyszedłem naradzić się nad tem, co począć.
— I poznałeś tego człowieka? zapytała, jąkając się.
— Tak mi się przynajmniej zdaje?
— I... i... czy mogę pana zapytać?
Głos zamarł na ustach młodej kobiety. Obawiała się, czy to nie Jana Roberta spotkał.
— Oczywiście, że możesz mnie zapytać kto to był, odrzekł pan de Marande, bo o to, zdaje się, chcesz mnie za; pytać. Był to poprostu pan de Valgeneuse.
— Pan de Valgeneuse! powtórzyła młoda kobieta.
— On sam, rzeki pan de Marande. A teraz, kochana Lidjo, czy pozwolisz mi zapalić świecę?
Pan de Marande zapalił świecę u lampy; potem podniósłszy portjerę, znikł, mówiąc:
— Wracam za chwilę.
— Wracam... powtórzyła machinalnie Lidja.
Bo i cóż to nastąpić miało? Jaki będzie przedmiot rozmowy między nią i mężem?
Oblicze bankiera nie było wprawdzie bardzo groźne, ale któż może polegać na obliczu bankiera?
O cóż mu więc chodzi? Zapewne, to zakradnięcie się