Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1855

Ta strona została przepisana.

— Nie, powtórzyła pani de Marande.
— Jesteś tego pewna?
— Upewniam pana, przysięgam, że tak jest. A nawet czuję raczej dla niego pewnego rodzaju...
— Nienawiść?
— Więcej jeszcze, pogardę.
— Dziwna rzecz, jak my zgodnie kochamy lub nienawidzimy też same rzeczy, a powiem więcej, tych samych ludzi, droga Lidjo! Oto pierwszy punkt, na którym zgadzamy się; nieomieszkamy, bądź pewną, zgodzić się i na inne. Ale kiedy oboje nienawidzimy tak bardzo pana de Valgeneuse i pogardzamy nim, to jakimże sposobem spotykamy go na naszych schodach o tak późnej godzinie w nocy? Gdy mówię, my, przypuszczam, że tak samo jak ja spotkać byś go mogła, bo przecie nie z twojej woli, ani na twe zaproszenie zjawił się w pałacu, nieprawdaż?
— Nie, panie, za to ci zaręczam.
— Zatem, kiedy nie ja upoważniłem go, żeby przyszedł, ciągnął dalej bankier, czy zechcesz dopomódz mi w wyszukaniu powodu lub pozoru pod jakim znalazł się bez zaproszenia, mimo twej woli i o tej godzinie?
— Panie, wyrzekła młoda kobieta bardzo zmieszana, jakkolwiek wszelką jest twoja dobroć, przykro mi wszelakoż bardzo i wstyd odpowiedzieć.
— Nie mów o mojej dobroci, kochana Lidjo, i bądź pewną, że zapytanie jakie czynię, ma za cel uspokoić cię raczej. Wiem ja wiele rzeczy, o których nie zdaję się wiedzieć, znam mnóstwo twoich tajemnic głębokich, o których zdaje się, jakbym nie wiedział; jeżeli przykrość, jakiej doznajesz, sięga do źródła jednej z nich, pozwól mi dopomódz sobie; wsparta na mem ramieniu, łatwiej przejdziesz tę przykrą drogę.
— O! panie, zawołała młoda kobieta, jesteś wzniosłym w pobłażaniu swojem.
— Nie, Lidjo, odpowiedział pan de Marande, smutno się uśmiechając, tylko widzisz, studjowałem naukę mędrca: „Znaj siebie samego“, i to uczyniło mnie nietylko pobłażającym, ale nawet filozofem.
— A więc panie, podjęła pani de Marande, zachęcona ojcowską dobrotliwością męża, przed pół godziną nie byłam tu samą.
— Wiem o tem, Lidjo. Jan Robert, który więcej niż ty