Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1857

Ta strona została przepisana.

— Niestety! tak, panie, sądzę, że najpierw miało miejsce coś podobnego.
— Najpierw? A co potem nastąpiło?
— Pan de Valgeneuse ustąpił i wymknął się przez moją gotowalnię.
— A więc teraz, rozumiem, jakim sposobem spotkałem pana de Valgeneuse, ponieważ z gotowalni twojej jest wyjście na moje schody. Lecz pozwól sobie powiedzieć, że musi on potrosze znać wnętrze domu, raz, że wszedł bez twojego pozwolenia, następnie że wyszedł bez mego. Inaczej mówiąc, jak tylko świeca zgasła, on zniknął tak, żem nie mógł pochwycić go. Ten ladaco zna widać dom mój lepiej odemnie.
— To Natalia, moja panna służąca wprowadziła go.
— A od kogo przyjęłaś tę istotę, droga przyjaciółko?
— Od panny Zuzanny de Valgeneuse.
— I ta źle skończy, szepnął bankier, zsuwając brwi, obawiam się, albo raczej mam nadzieję. Lecz, jaki według twego zdania będzie koniec tej awantury? Pan Jan Robert nieomieszka bić się z panom de Valgeneuse.
— O! nie, panie, powiedziała młoda kobieta.
— Jakto nie? podjął pan de Marande głosem powątpiewania, wyznajesz, że było wyzwanie, wymiana kart, a mówisz, że bić się nie będą?
— Nie, ponieważ Jan Robert obiecał mi, przysiągł...
— To niepodobna, kochana Lidjo.
— Powtarzam panu, że mi zaprzysiągł.
— A ja powtarzam ci, że to niepodobna.
— Ależ panie, nalegała pani de Marande, wykonał przysięgę, a przecie sam mi to pan ze sto razy mówiłeś, że Jan Robert jest człowiekiem honorowym.
— Powiem ci to zawsze moja droga, aż póki nie będę miał wprost przeciwnego dowodu. Lecz są przysięgi, których honorowy człowiek, nie dotrzymuje, właśnie dlatego, że jest honorowym; a przysięga wykonana, że się nie będzie bił w takiem położeniu, w jakiem znajdował się pan Jan Robert, jest jedną z takich.
— Jakto panie! więc myślisz?...
— Ja myślę, iż pan Jan Robert będzie się bił. I nietylko myślę, lecz zapewniam.
Pani de Marande bezwiednie opuściła głowę na piersi.
— Biedna kobieta, pomyślał pan de Marande, obawia się,