Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1862

Ta strona została przepisana.

— Tak, na panów, domyślałem się, że przyjaciel panów pośle dziś po nich z rana i chciałem powiedzieć dwa słowa tyczące się poselstwa, które na was włożył.
Dwaj młodzieńcy spoglądali na siebie ze wzrastającem podziwieniem.
— Znacie mnie, panowie, mówił dalej pan de Marande, uśmiechając się po swojemu, jestem człowiekiem poważnym, przyzwyczajonym szanować wszystko co dotyczy honoru, nie będziecie więc mogli posądzać mnie, żebym mógł mieć najmniejszy cień zamiaru godzenia na honor naszego przyjaciela.
Dwaj młodzi ludzie skłonili się.
— Otóż, ciągnął dalej pan de Marande, zróbcie mi jednę łaskę.
— Jaką?
— Będziecie szczerze odpowiadali na zapytania?
— Będziemy się starali, panie, wyrzekł Petrus, uśmiechając się.
— Idziecie panowie do pana de Valgeneuse.
— Tak, panie, odpowiedzieli coraz więcej zdziwieni.
— Idziecie, żeby ułożyć z nim lub z jego świadkami warunki pojedynku.
— Panie...
— O! odpowiadajcie śmiało. Jestem przecie ministrem skarbu, a nie prefektem policji. Chodzi o pojedynek?
— Prawda, panie.
— O pojedynek, którego powód jest wam niewiadomy?
Czyniąc to zapytanie, pan de Marande patrzał na nich uważnie.
— To także prawda, odpowiedzieli.
— Tak, szepnął, uśmiechając się pan de Marande, wiedziałem, że pan Jan Robert jest prawdziwie szlachetnym człowiekiem.
A gdy Petrus i Ludowik czekali.
— A więc, dodał, ja znam ten powód i chciałbym rozmówić się z panem Janem Robertem, z którym będę miał zaszczyt widzieć się za godzinę, o takich rzeczach, że te zdaje się zmienią jego postanowienie.
— Nie sądzę, panie, nasz przyjaciel zdawał się mocno zdecydowanym.
— Zróbcie mi jedną łaskę, panowie.
— Bardzo chętnie, odrzekli razem obaj młodzieńcy.