Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1863

Ta strona została przepisana.

— Nie chodźcie do pana de Valgeneuse, aż póki ja nie zobaczę się z panem Janem Robertem, i wtedy dopiero, gdy po widzeniu się zemną rozmówi się z wami.
— Panie, tym sposobem tak byśmy się oddalili od instrukcyj danych nam przez naszego przyjaciela, że doprawdy nie wiemy...
— Jest to rzecz dwóch godzin.
— W niektórych razach dwie godziny mieszczą rzecz ważną... bo inicjatywę.
— Zaręczam, panowie, że przyjaciel wasz, zamiast mieć żal, wdzięcznym wam będzie za opóźnienie.
— Pan nam zaręcza?
— Daję wam na to słowo honoru.
Młodzi ludzie spojrzeli po sobie.
Następnie Petrus:
— Lecz dlaczegóż pan nie idziesz natychmiast do pana Jana Roberta?
Pan de Marande wyjął zegarek.
— Ponieważ brakuje dziesięciu minut do dziewiątej, a mam być w Tuilleries punkt o dziesiątej i że nie dość jeszcze dawno jestem ministrem, żebym mógł dać królowi na siebie czekać.
— Czy pozwolisz nam pan przynajmniej pójść na górę i uprzedzić przyjaciela naszego o zmianie?
— Nie, nie, błagam was, zamiary pana Jana Roberta winny być zmodyfikowane według tego co ja mu powiem, lecz o jedenastej bądźcie u niego.
— Jednakowoż, nalegał Ludowik.
— Przypuśćcie, wyrzekł pan de Marande, że nie zastaniecie pana de Valgeneuse, wszak w takim wypadku i tak musielibyście zaczekać.
— Przyjacielu, powiedział Petrus, kiedy człowiek taki, jak pan de Marande zabezpiecza nas od nagany, to możemy spuścić się na jego słowo. Potem skłoniwszy się bankierowi-ministrowi: Będziemy o jedenastej u naszego przyjaciela, ciągnął dalej, a do tego czasu żadnego kroku, który mógłby szkodzić zamiarom pańskim, nie przedsięweźmiemy.
I kłaniając się po raz wtóry, dwaj młodzi ludzi dali poznać panu de Marande, że nie chcą dłużej zatrzymywać go na ulicy.