Jan Robert spojrzał na bankiera z wyrazem nowego zdziwienia.
— Przyszedłem prosić cię od pani de Marande, która życzy sobie koniecznie być na pierwszem twojem przedstawieniu, tylko, ponieważ życzy sobie być a nie być widzianą, prosi cię, ażebyś zamienił dla niej lożę wprost sceny na lożę boczną, wszak to możliwe, nieprawdaż?
— Bez wątpienia, panie.
— A teraz, wyrzekł pan de Marande, przepraszam pana, że dla tak zwyczajnej rzeczy, tak długo przeciągnąłem moje odwiedziny.
Następnie, oddając głęboki ukłon Janowi Robertowi, pan de Marande wyszedł z wielkiem zdumieniem poety, który po oddaleniu się jego przejęty dlań został współczuciem i szacunkiem. Jako człowiek wydał mu się wielkim, jako mąż wzniosłym.
Po wyjściu pana de Marande dwaj młodzieńcy ukazali się.
— I cóż? spytali Jana Roberta.
— Przykro mi, wyrzekł tenże, żem was trudził tak rano, ale już nie mam żadnego interesu do pana de Valgeneuse.
W czasie, gdy pan de Marande życzliwie tłómaczył Janowi Robertowi powód swych odwiedzin, obaczmy co się działo u pana de Valgeneuse, albo raczej po za jego domem.
Loredan, jak powiedzieliśmy, wymknął się z pałacu pani de Marande; lecz, jak powiedzieliśmy także, był do tyla niezręcznym, że szybko spuszczając się po schodach, potrącił pana de Marande, któremu, jak sobie czytelnik przypomina, zagasił świecę i wytrącił z rąk tekę. Jakkolwiek szybko usiłował umknąć, był jednakowoż prawie pewnym, że bankier poznał go; w każdym razie nie wątpił, że poznanym był przez Jana Roberta; spodziewał się więc z rana odwiedzin jednego z tych dwóch ludzi, a może nawet obydwóch. Liczył wszelakoż, że odwiedziny odbędą się między godziną dziewiątą a dziesiątą z rana. Miał więc czas aż dotąd zasięgnąć pewnych objaśnień, które w po-