Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1870

Ta strona została przepisana.

łożeniu, w jakiem się znajdował, nieodbicie wydawały się mu potrzebne.
Objaśnienia te miał otrzymać od panny Natalii.
Około siódmej z rana wyszedł pieszo, wskoczył do kabrjoletu i kazał się zawieźć na ulicę Lafitte, gdzie sądził, że państwo nie wstali jeszcze. Tym sposobem łatwiej będzie mógł porozumieć się z panną służącą.
Przypadek usłużył panu de Valgeneuse po nad życzenie: w chwili, gdy podjechał pod pałac, panna Natalia wynosiła się ztamtąd ze swemi kuframi.
Pan de Valgeneuse dał jej znak z kabrjoletu.
Panna służąca poznała go i przybiegła.
— A! panie, rzekła, jak to dobrze, żem pana spotkała.
— Ja ci to samo powtórzę, odrzekł młody człowiek, ponieważ szukałem ciebie. Więc cóż?
— A cóż; odprawiła mnie, rzekła panna służąca.
— Gdzie się wybierasz?
— Do któregobądź hotelu, aż do południa.
— A w południe dokąd się udasz?
— Pójdę do panienki prosić, żeby się mną zaopiekowała, bo przecież to przez pana i dlatego żem poszła za pańskiemi instrukcjami, wypędzono mnie.
— Niepotrzebujesz czekać południa. Zuzanna wstaje bardzo wcześnie; powiedz jej co ci się przytrafiło a przyjmie cię, ja zaś, z mej strony winien ci jestem pewne wynagrodzenie.
— O! wcalem się o to nie obawiała; wiem przecie, że pan aż nadto jesteś sprawiedliwy, żebyś mnie miał na bruku zostawić.
— Ale powiedz mi, co się stało po mojem odejściu?
— Okropna scena pomiędzy panią de Marande i panem Janem Robertem. Przy końcu sprzeczki pan Jan Robert przysiągł, że nie będzie bić się z panem.
— Więc ty wierzysz przysięgom poety?
— Nie; on musi być u pana o tej godzinie.
— Jadę od siebie, więc go dotąd nie było. Cóż dalej?
— Potem pani de Marande poszła do swego pokoju i tam to właśnie odprawiła mnie.
— A potem?
— Potem, zaledwie się położyła, gdy pan de Marande wszedł.
— Gdzie?