Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1871

Ta strona została przepisana.

— Do pokoju pani.
— Do pokoju pani! A to po co?
— Żeby uspokoić panią.
— Co przez to rozumiesz? Gadaj, wytłumacz się. Musiałaś przytem troszkę podsłuchać podedrzwiami, jakeś to przedtem już robiła.
— Jeślim tak zrobiła, to jedynie żeby panu przysłużyć się, przysięgam.
— Cóż mówili?
— Otóż, zdawało mi się, że pan de Marande jakoby brał w obronę pana Jana Roberta.
— Prawdziwie, ten człowiek jest drogocenną perłą. Więc, gdy uspokoiwszy żonę, stanął w obronie pana Jana Roberta, cóż dalej zrobił?
— Z szacunkiem pocałował ją w rękę i poszedł do siebie na paluszkach.
— A! a! to tedy z nim będę się rozprawiał.
— Mogłabym przysiądz.
— Kiedy tak, to nie mogę mu kazać na siebie czekać. Gdybym miał powóz kryty, zabrałbym cię z sobą, moje dziecko, lecz pojmujesz, w kabrjolecie niepodobna! Wsiądź, do dorożki i jedź za mną.
— Więc pan już wiesz przecie czego się trzymać?
— Tak, Nataljo, a człowiek wiedzący, jak stoi, stanie za dwóch.
Pan de Valgeneuse dał woźnicy swój adres, kabrjolet skierował się napowrót do pałacu.
Oto znów co zaszło podczas wycieczki pana de Valgeneuse.
Panna Zuzanna, której nie mieliśmy przyjemność widzieć od owego wieczoru w pałacu Marande, gdzie zalotną była już trochą względem Kamila de Rozan, nie traciła czasu nadaremnie, podczas gdy Karmelita zemdlała, zobaczywszy jak wesoły, wymuskany, lekkomyślny i umizgający się na prawo i lewo jest człowiek, który był przyczyną śmierci Kolombana.
Od owego wieczora, mimo czarnych oczu pani Kamilowej de Rozan, które patrzyły w nią pełne gróźb hiszpańskich, panna Zuzanna de Valgeneuse zarzuciła wędkę na Amerykanina.
Nie było dnia, w którymby Kamil nie spotkał, niby przypadkiem, panny Zuzanny w Operze, w Rozmaitości,