Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1875

Ta strona została przepisana.

— A zatem, kochany panie de Valgeneuse, ja jestem zaciętym, wściekłym stronnikiem Greków. Pisałem nawet o tem. Pan, co nie jesteś dotąd po żadnej stronie jeszcze, zrób się turkofilem i wpadnij raptem na helenofilów; pod pozorem Greków i Turków wreszcie, znajdź środek znieważenia mnie i to w sposób taki, żebym mógł publicznie żądać od pana zadość uczynienia. Czyliż jestem jasnym tym razem.
— O! najzupełniej, a jakkolwiek malowniczem jest pańskie postanowienie, z radością je przyjmuję, tem więcej, że tak bardzo przypada ono do smaku panu.
— Do jutra więc, a po posiedzeniu będę miał zaszczyt, przysłać panu moich świadków.
— Dlaczego do jutra? Jeszcze niema pierwszej godziny. Mam więc czas udać się do izby i dziś to zrobić.
— Nie śmiałem panu tego proponować, obawiając się, że możeś pan już rozporządził dzisiejszym dniem.
— To dobre! ceremoniować się ze mną.
— Widzisz pan, że tak nie jest, kiedy przyjmuję, pospieszył wyrzec pan de Marande, kłaniając się, tylko spiesz się pan.
— Niech tylko założą konie do powozu.
— Ktoś inny może uprzedzić pana, kolej mówienia następuje według porządku nazwisk na liście. Nim zaprzęgą stracisz pan kwadrans czasu.
— Znajdź pan inny sposób. Nie zechcesz pan zapewne, nieprawdaż, żebym miał pieszo odbyć wędrówkę ztąd do Luksemburga? chyba, jeżeli masz powóz na dole i zechcesz zabrać mnie z sobą?...
— Obciąłem to panu proponować, w samej rzeczy, powiedział pan de Marande.
— Przyjmuję z wdzięcznością, odparł de Valgeneuse.
I ci dwaj ludzie, którzy tylko co umówili się żeby się bić nazajutrz, wyszli z pałacu pod rękę, jak przyjaciele.
Wychodząc, pan de Marande spotkał, jak z rana, Kamila de Rozan.
Kreol wysiadł z powozu.
— Już to po raz drugi mam przyjemność spotykać pana dzisiaj na tem samem miejscu, wyrzekł pan de Marande.
— I ja tak samo, odpowiedział Kamil, jest to jeden z owych przypadków, jakie zawsze się przytrafiały, a Mo-