Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1879

Ta strona została przepisana.

nadając twarzy wyraz takiej nienawiści, o jaką niktby go był nie posądził.
— Tego rodzaju wartogłowy, powiedział generał, rzadko miewają po obiedzie to samo zdanie, jakie objawiali przedtem.
— A więc, generale, wyrzekł śmiejąc się pan de Marande, jest sposób zapobieżenia, iżby nie zmieniał zdania po obiedzie.
— Jaki?
— Ażeby wszystko załatwić z nim przed obiadem.
Bankier wyjął zegarek.
— Dopiero piąta, on jada zaledwie o pół do siódmej, gdybyś pan zechciał mi ofiarować się za pierwszego świadka, tobyśmy wsiedli do powozu dla poszukania drugiego, a jadąc ułożymy warunki pojedynku.
— Z całego serca, odpowiedział generał, tylko obawiam się, czy nie wyprzężono koni.
— Nic to nie szkodzi! jest mój powóz. Ulica Macon, numer 4-ty, wyrzekł do stangreta.
— Ulica Macon? powtórzył generał, jakby pytając sam siebie, coby to była za ulica.
Powóz potoczył się szybko.
— Gdzie u djabła jesteśmy? zapytał generał, widząc, że powóz zatrzymuje się przed drzwiami Salvatora.
— Przybyliśmy tam, dokąd kazałem, by nas zawiózł stangret.
— O! jakaż szkaradna ulica! Następnie spoglądając na dom: Więc to tam pójdziemy? zapytał hrabia Herbel.
— Tak, generale, odpowiedział pan de Marande, uśmiechając się.
— O! jakiż brzydki dom!
— Otóż, wyrzekł pan de Marande, właśnie na tej ulicy i w tym domu mieszka najuczciwszy i najzacniejszy człowiek jakiego znam.
— Jak się nazywa?
— Salvator.
— Salvator... A czem on się zajmuje?
Pan de Marande uśmiechnął się.
— Otóż, jak mówią, jest on posłańcem.
— A! a! zaczynam pojmować, tak, tak, słyszałem coś o tym rodzaju filozofa od generała la Fayette, który wysoko go cenił.