Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1883

Ta strona została przepisana.

— Niech będzie na tej płaszczyźnie.
— Zapomnieliśmy o godzinie.
— Przed siódmą ciemno, zejdźmy się o dziewiątej.
— Dobrze, o dziewiątej... Będzie się można przynajmniej jako tako ogarnąć.
— Pozostaje więc tylko pożegnać panów, rzekli dwaj wojskowi.
— Żegnamy panów, odpowiedzieli młodzieńcy, wstając.
Zaledwie tamci odeszli, wszedł do salonu pan de Valgeneuse, mówiąc:
— A bodajże was, ciemięgi! myślałem już, że nie skończycie dzisiaj.
— Oto jest nasza umowa, rzekł Kamil.
— Nasza umowa, odpowiedział Loredan, znam ją; umówiliśmy się zjeść obiad o godzinie wpół do siódmej a tu już pięć minut przeszło.
— Ale ja ci mówię o pojedynku.
— A ja o obiedzie. Pojedynek może się odłożyć, obiad nigdy. Do stołu więc.
— Do stołu! wyrzekli razem obaj młodzieńcy.
I wszyscy trzej posunęli się ku sali jadalnej, gdzie ich oczekiwała panna Zuzanna de Valgeneuse.
Obiad był jednym wybuchem śmiechu rozłożonym na trzy dania: złorzeczono całemu Paryżowi, a w szczególności panu de Marande; zawzięcie ośmiewano bankiera i pognębiono go politycznie, finansowo, moralnie, a nadewszystko fizycznie.
O jutrzejszym pojedynku myślano tyle co o cesarzu chińskim.
Czy to przez wzgląd na obecność kobiety, przez lekkomyślność lub dumną pewność rezultatu? Nie wiemy, a raczej myślimy, że wszystkiego tego było potrosze w rozmowie trzech młodzieńców.
Byli już przy deserze, kiedy poufny sługa Loredana podał panu bilet wizytowy na srebrnej tacy.
Loredan rzucił okiem.
— Konrad! zawołał.
— Konrad! z cicha wyrzekła panna de Valgeneuse, blednąc lekko, czego on chce od nas?
Loredan zbladł jak filiżanka z sewrskiej porcelany, którą niósł do ust.