Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1884

Ta strona została przepisana.

Kamil spostrzegł to wzruszenie, które jednocześnie przejęło brata i siostrę.
— Przykro mi, ale muszę opuścić was na chwilę, wyjąkał pan de Valgeneuse. I zwracając się do służącego: Wprowadź do mego gabinetu, powiedział. Następnie, podnosząc się: Służę panom za chwilę.
I skierował się ku drzwiom prowadzącym z jadalni do gabinetu.
Salvator oczekiwał nań stojąc.
Ubrany był wytwornie, wyglądał spokojnie i szlachetnie. Był on tym razem prawdziwym Konradem de Valgeneuse, według tego jak się kazał oznajmić.
— Czego pan sobie życzy? zapytał Loredan z pełnem nienawiści spojrzeniem.
— Życzę sobie przez chwilę porozmawiać z panem, odpowiedział Salvator.
— Czy zapomniałeś, że jest jeden tylko przedmiot do rozmowy między nami?
— Nienawiść jaką mamy jeden do drugiego. Nie, mój kuzynie, nie zapomniałem i moje odwiedziny są tego dowodem.
— Czy przychodzisz może, żebyśmy już raz na zawsze koniec położyli tej nienawiści?
— Wcale nie.
— A więc czego chcesz?
— Zaraz ci powiem, kuzynie. Bijesz się jutro, nieprawdaż?
— Cóż cię to obchodzi?
— Pojedynek obchodzi nietylko mnie, ale nas obu, jak to zaraz obaczysz. Będziesz się więc bił jutro z panem de Marande o dziewiątej z rana w lasku Bulońskim na pistolety. Widzisz, że dobrze jestem zawiadomiony.
— Zapewne, chodzi tylko o to, zkąd czerpiesz te wiadomości.
Salvator wzruszył ramionami.
— Jakim sposobem dowiedziałem się o tym pojedynku nic to do rzeczy nie należy; dość, że jestem o nim zawiadomiony, i to właśnie będzie przedmiotem naszej rozmowy, jeżeli pozwolisz.
— Czy nie przychodzisz czasem, żeby mi prawić kazanie?
— Ja? O! to mi się podoba! przypuszczam, przeciwnie, że sam je sobie będziesz prawił! Nie, ja przychodzę poprostu wyświadczyć ci przysługę.