Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1899

Ta strona została przepisana.

na de Marande, iż nadeszła chwila i że przeciwnik, jego postępuje naprzód.
W tej chwili pan de Marande skończył czytać, podpisywać, podkreślać ostatnie rozporządzenie. Wypuścił je z lewej ręki, gdy tymczasem prawą odrzucił pióro. Podniósł głowę i ruchem tym odrzucił w tył włosy, które zabrały z sobą fałdę, jaką zazwyczaj na czoło jego sprowadzały. Twarz jego była spokojna, pogodna prawie.
— Czy sto luidorów trzymasz, generale? zapytał, uśmiechając się bez najmniejszego poruszenia ciała.
— Tak, odparł hrabia, i bodajbym je przegrał!
W tej chwili Loredan doszedł do mety; wystrzelił.
— Przegrałeś, generale! podniósł głos pan de Marande.
I biorąc pistolet z pod pachy, strzelił, nie zdając się mierzyć.
Pan de Valgeneuse zachwiał się i padł twarzą na ziemię.
— No i jakże, wyrzekł bankier, odrzucając pistolet i podnosząc rozporządzenie, nie zupełnie jak widać straciłem dzień. O kwadrans na dziesiątą z rana zarobiłem sto luidorów i oswobodziłem ziemię od jednego głupca.
W czasie tego Salvator rzucił się wraz z dwoma młodymi ludźmi na pomoc rannemu.
Pan de Valgeneuse z zaciśnięterni pięściami, z twarzą wybladłą, z krwawą pianą na ustach, wił się na trawie, z obłąkanem i na wpół zagasłem okiem.
Salvator rozpiął mu odzienie, kamizelkę, koszulę i odszukał ranę. Kula przeszła przez pierś lewą i bez wątpienia poszukała serca. To też rozpatrzywszy uważnie ranę, Salvator podniósł się nie wyrzekłszy słowa.
— Czy jest niebezpieczeństwo śmierci? zapytał Kamil de Rozan?
— Więcej niż niebezpieczeństwo, jest śmierć, odrzekł Salvator.
— Jakto! żadnej nadziei? zapytał drugi świadek.
Salvator rzucił jedno jeszcze spojrzenie na rannego i pokiwał przecząco głową.
— Więc pan twierdzisz, wyrzekł Kamil, że przyjaciel nasz nie przeżyje?
— Nic więcej, panie, odparł surowo Salvator, jak Kolomban nie przeżył boleści swojej.
Kamil zadrżał i zrobił krok w tył.