— A tym spadkobiercą jest?...
— Dla nas Konrad de Valgeneuse, którego mieliśmy za umarłego; dla innych Salvator.
— Salvator! ów tajemniczy posłaniec? ów dziwny człowiek? zawołał kreol. Więc wszystko dobrze idzie, Zuzanno, rzeki Kamil, człowiek ten wplątał się także i w moje życie; szorstką ręką potrącił mój honor. I ja także mam do załatwienia rachunek z panem Konradem de Valgeneuse.
— Cóż więc uczynisz? zapytała Zuzanna, drżąc zarazem z obawy i nadziei.
— Zabiję go, odpowiedział rezolutnie kreol.
Przypominacie zapewne, kochani czytelnicy a w przeciwnym razie odwołuję się do waszych wspomnień, młodą piękną kreolkę z Havany, która była wam przedstawioną pod nazwiskiem pani de Rozan, w salonach pani de Marande owego wieczoru, gdy Karmelita śpiewała romans pod tytułem „Wierzba“.
Ukazanie się jej wtedy zrobiło na całem zgromadzeniu niezmierne wrażenie.
Wprowadzona w świat pod protekcją pani de Marande, to jest jednej z najpowabniejszych jego władczyń, piękna kreolka w kilku dniach stała się głośną we wszystkich salonach Paryża.
Śniada jak noc, świeża jak jutrzenka, z oczami pełnemi błyskawic, pożądliwemi usty, pani de Rozan jednem spojrzeniem, jednym uśmiechem pociągała do siebie nietylko mężczyzn, ale nawet kobiety. Przypisywano jej tysiąc zwycięztw, a ani jednej porażki, i to było prawdą; żywa, gorąca, namiętna, na swój sposób może nawet wyzywająca, miała w naturze odcień zalotności, ale nic więcej; a jeżeli pozwalała, jak wyrażał się Kamil, młodym ludziom bawić się drobnostkami, to jednak umiała ich zatrzymać w porę.
Tajemnicą jej cnoty była miłość dla Kamila.
Pani de Rozan kochała się w swym mężu, więcej nawet, ubóstwiała go; ubóstwienie nie na swem miejscu, przyznajemy, zwłaszcza, jeżeli przypominamy sobie to co-