Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1941

Ta strona została przepisana.

— Bardzo dobrze, kochany panie. Byłeś pan przyjacielem pana de Valgeneuse, więc pocóż odnosisz się pan do mnie, którego był on śmiertelnym wrogiem?
— Ponieważ nie znam żadnego innego jej krewnego.
— To więc do mej litości pan się odwołujesz?
— Do pańskiej litości, jeżeli ten wyraz panu się podoba.
— W takim razie, kochany panie, dlaczego przemawiasz w tym tonie? dlaczego jesteś tak niespokojny, rozstrojony, gorączkowy? Kto wypełnia święty obowiązek, jaki pan obecnie wypełniasz, nie powinien być pomieszany, jak pan. Dobry uczynek załatwia się z zimną krwią; co się z panem dzieje?
— Panie, nie na to zeszliśmy się żeby rozbierać mój temperament.
— Zapewne, ale na to, aby pomówić o interesach osoby nieobecnej; trzeba więc wziąć się do tego spokojnie. Jednem słowem, o co raczysz pan zapytywać?
— Pytam się, zawołał Kamil gwałtownie, co pan myślisz zdziałać na korzyść panny de Valgeneuse.
— Mam honor panu odpowiedzieć, mój kochany panie, że jest to sprawa do załatwienia między mną i moją krewną.
— Inaczej mówiąc, odmawiasz mi pan odpowiedzi?
— Odmawiam, w rzeczy samej, i wręcz oświadczam, że nie chcę panu nic powiedzieć.
— Kiedy tak, panie, ponieważ odzywam się do ciebie w imieniu brata panny de Valgeneuse, uważam odmowę pańską za brak serca.
— Co chcesz, kochany panie! moje serce nie w taki sam sposób ulepione jak pańskie.
— Ja, panie, powiedziałbym otwarcie myśl moją i gdyby mnie przyjaciel zapytywał, nie zostawiałbym go w niepokoju o los sieroty.
— To pocóż pan zostawiłeś Kolombana w niepokoju o los Karmelity? zapytał Salvator tonem surowym.
Amerykanin zbladł i zadrżał.
— Byle kto będzie mi śmiał rzucać nazwiskiem Kolombana w oczy? wykrzyknął z wściekłością. Dobrze! Zapłacisz mi pan za wszystkich, ciągnął dalej, spoglądając na Salvatora wzrokiem groźnym, i zdasz mi sprawę ze wszystkiego.
Salvator uśmiechnął się, jak się uśmiecha dąb, gdy widzi gniewającą się trzcinę.