księże, wyrzekł surowo monsignor Coletti, mało mnie to obchodzi. Od dawien dawna poznałem się już z niewdzięcznością ludzką. Ale chodzi mi o to, abyś był dla mnie z poświęceniem pozornem, to jest głuchem i ślepem; żebyś był wykonawcą mojej woli, narzędziem moich zamiarów. Czy czujesz w sobie dosyć odwagi, jakąkolwiek byłaby pycha twoja (a jest ona wielką), stać mi się biernie posłusznym? Uważaj, że własny interes cię do tego obowiązuje, bo grzechy twoje pod tym tylko warunkiem będą ci odpuszczone.
Ksiądz chciał odpowiedzieć. Biskup go zatrzymał.
— Rozważ, zanim odpowiesz, rzekł mu, rozpatrz szczerze, do czego się zobowiązujesz, i odpowiedz, jeżeli czujesz się na siłach dotrzymania obietnicy.
— Którą mi drogę wskażesz, tą pójdę, ekscelencjo; jak mi każesz działać, tak będę, odrzekł głosem pewnym ksiądz Bouquemont po chwili namysłu.
— Dobrze! powiedział biskup, podnosząc się. Gdy wyjdziesz od marszałkowej de Lamothe-Houdan, zajdź do mnie, dam ci potrzebne wskazówki.
— Przysięgam wypełnić je z całem waszem zadowoleniem, ekscelencjo, wyrzekł ksiądz, kłaniając się.
Przy tych słowach margrabina wróciła i skłoniwszy się z szacunkiem biskupowi, uprowadziła z sobą księdza do marszałkowej de Lamothe-Houdan.
Przypominacie sobie, kochani czytelnicy, tę zachwycającą czerkieskę, słabo zarysowaną przez nas, a jeszcze niewyraźniej dostrzeżoną przez was, księżnę Rinę Tchouvadiesky, marszałkowa de Lamothe-Houdan, która leniwie wyciągnięta na miękkich poduszkach otomany, spędzała życie w marzeniach, w połowie jedząc, nakształt Peri, różane konfitury, w połowie przesuwając bezmyślnie pachnącemi ziarnkami swego różańca.
Mógł jej kto jak chciał szukać, nigdzie jej nie znajdował. Nigdzie jej nie widywano; odgadywano ją raczej.
Tysiące różnych historyj krążyło o niej, tyczących się jej odosobnienia, wniosków, niemających żadnego sensu i