pąsowa ze złości, i tymczasem, nim księżna raczy złożyć ci podziękowanie, na jakie zasługujesz, przyjmij za nią odemnie najgorętsze dzięki.
Następnie, dając znak księdzu, uprowadziła go, mówiąc głosem krótkim i suchym:
— Żegnam cię, księżno.
— Żegnam, odpowiedziała księżna tonem, w którym trudno było dopatrzeć najmniejszego zniecierpliwienia. Potem, przyciągając kryształowe naczynie, zanurzyła w niem łyżkę i poczęła jeść różane konfitury.
Wieczorem, tegoż samego dnia, jak sobie przypominamy, prałat włoch naznaczył godzinę u siebie księdzu Bouquemont.
Ksiądz zastał biskupa zajętego ostatniem przygotowaniem do podróży.
— Wejdź do gabinetu, księże, powiedział biskup, za chwilę będę ci służył.
Ksiądz odszedł.
Wtedy monsignor Coletti zwracając się do służącego:
— Osoba, którą kazałem zawołać, czy jest w mojem oratorjum?
— Jest ekscelencjo odpowiedział służący.
— Dobrze. Nie przyjmuję nikogo prócz margrabiny de la Tournelle.
Służący skłonił się.
Monsignor przeszedł do oratorjum.
Tam w jednym rogu stało coś chudego, sinego, z długiemi włosami, które nadawały temu co miał szczęście je nosić, pochlebne podobieństwo z Bazylim z „Wesela Figara“.
Osobistość tę czytelnicy moi zapomnieli, lecz w dwóch słowach przypomnimy ją ich pamięci: jest to ulubieniec wynajemczyni krzeseł, jeden z zaufanych pana Jackala, tak zwany Avoine, który cudem wyrwawszy się z zawichrzenia przy ulicy św. Dyonizego, powrócił do swej siedziby na ulicy Jerozolimskiej.
Zapewne zadziwi się czytelnik widząc tę schorzałą o-