Strona:PL Dumas - Mohikanowie paryscy T1-18 v2.djvu/1968

Ta strona została przepisana.

— Jeszcze słówko, wyrzekł tenże.
Ksiądz skłonił się.
— Jak jesteś z margrabiną de la Tournelle?
— Bardzo dobrze, ekscelencjo.
— A z hrabią Rapptem?
— Jak najgorzej.
— Tym sposobem nie masz żadnej przyczyny, ani żadnej chęci stać się dlań przyjemnym?
— Żadnej, ekscelencjo, przeciwnie.
— I gdyby nieuniknione nieszczęście miało spaść na kogo, to wołałbyś, żeby spadło na niego raczej, niż na kogo innego!
— A! zawołał ksiądz, którego twarz zarumieniła się z radości, rozumiem teraz.
— Milczenie, mości księże! nie masz potrzeby wiedzieć o tem.
— Nim tydzień upłynie, wasza ekscelencja otrzyma świeże wieści. Gdzie mam adresować?
— Do Rzymu, przy ulicy Umilta.
— Dziękuję, ekscelencjo, i niechaj Bóg prowadzi cię w podróży!
— Dziękuję, mości księże; choć życzenie niepewne, intencja wszelakoż jest dobra.
Ksiądz skłonił się i wyszedł skrytemi drzwiczkami.
A wracając do salonu, monsignor Coletti zastał tam margrabinę de la Tournelle.
Stara dewotka przyszła pożegnać się ostatecznie ze swym spowiednikiem.
Ten zaś, ukończywszy wszystko, co miał do załatwienia w Paryżu, i któremu chodziło o to, żeby go jaknajprędzej opuścić, miał jeden środek celem skrócenia łzawej sceny, jaką przyszła mu wyprawić stara margrabina, i już miał go użyć, gdy lokaj margrabiny wszedł z całym pospiechem i oznajmił, że marszałkowa de Lamothe-Houdan dostała tak gwałtownego ataku nerwów, iż obawiają się, ażeby nie umarła podczas napadu.
— Margrabino, wyrzekł monsignor Coletti, czy słyszysz, nie ma chwili do stracenia.
— Biegnę do mojej bratowej! zawołała margrabina, podnosząc się szybko.
— Mylisz się, podjął prałat, wstrzymując ją, toż nie do księżnej biedź należy?